Vinisfera

Doktorek

Przez chwilę gapili się na siebie jak w miasteczku Twin Peaks. Albo jakimś bardziej westernowym, gdzie jest jedna tylko ulica, dla rewolwerowców. Pierwszy wystrzelił Pierre. „Co słychać u wytwórcy najdroższych win?”. Doktorek milczał, lecz patrzył jeszcze bardziej dokładnie. Wydawało mi się, że sala z dwustu stolikami degustacyjnym zamarła, że ręce nalewające wokół wino zastygły w powietrzu, że woda w kubełkach na powrót się zmroziła… – oto nowy tekst Marka Bieńczyka, który to felieton wejdzie w skład nowych, zebranych „Kronik wina”.

Szliśmy do niego przez całą salę. Powoli, bez pośpiechu. Bo Pierre wiedział. Ja nie wiedziałem. Zatrzymywaliśmy się przy różnych fendant (czyli chasselasach) znad Lemanu (czyli Jeziora Genewskiego), przy pinotach z Gryzonii, przy winach z ciekawej odmiany cornalin. Tu słówko, tam słówko, tu uścisk dłoni, tam uścisk dłoni. Bo Pierre znał wszystkich. Ja nie znałem. Z niektórymi nawet buzi, czasem i mnie się trafiło. Pani od słynnych win likierowych nadstawiła policzek, cmoknąłem, nie zawsze zdarza się okazja, by cmoknąć sto punktów Parkera. 
Już od dłuższego czasu szliśmy więc do niego przez całą salę. On siedział w głębi. Siedział, a obok niego Gog i Magog. Dwóch wspólników. Tyle, że on był gruby, a oni ciency. I tyle, że oni nie siedzieli, a stali po bokach, nie dość że chudzi, to przyboczni. Kiedy zobaczyli, że Pierre się zbliża, już jednak nie stali, a szli. „Na kawę, my na kawę”, powiedzieli szybko i zniknęli. Bo oni wiedzieli. Ja nie wiedziałem.
Doktorek wreszcie dojrzał Pierre’a. Doktorek, bo doktor. Leczył kiedyś ludzi. Ciekawe, ilu zabił, mruknął Pierre, gdy podchodziliśmy. Powtórzy dowcip godzinę później, kiedy będziemy wracali. Albo dwie godziny, straciłem rachubę. I może to nie był dowcip.
Na razie wciąż podchodziliśmy, tu buzi, tam uścisk dłoni. Jakby Pierre odwlekał chwilę. Gdy zbliżyliśmy się na dziesięć metrów, Doktorek zmrużył oczy, czujny bazyliszek, choć na pozór zaspany. Oparty o blat jak znudzony lew, który na byle co już nie poleci. Wbił się wzrokiem w Pierre’a. Bo jego znał. Mnie nie znał. Moje szczęście.
Przez chwilę gapili się na siebie jak w miasteczku Twin Peaks. Albo jakimś bardziej westernowym, gdzie jest jedna tylko ulica, dla rewolwerowców. Pierwszy wystrzelił Pierre. „Co słychać u wytwórcy najdroższych win? Udało się już sprzedać jakaś butelkę? W tym roku?”. Doktorek milczał, lecz patrzył jeszcze bardziej dokładnie. „Niech mi powie pierwsze pióro szwajcarskiej krytyki winiarskiej. Jakieś wejście na bloga było? W tym roku?”, syknął. Bo Pierre prowadzi winiarskiego bloga. Jako czujny sekundant podniosłem pierwszą z prawej butelkę, popatrzę sobie na etykietkę, a oni niech strzelają dalej. Przez parę minut strzelali do siebie równo, ale trzeba było przeładować. Szybko podniosłem kieliszek. „Nalać?”, spytał. Nalał białego. Dobre. „PH poniżej zera”, powiedział. Wiadomo, że żart, ale nie tak bardzo. Kwasowość sięgała absolutu. Nie wiecie, co to absolut? Ja już wiedziałem.
Przy pierwszym czerwonym wstał. Tego Gog i Magog musieli się obawiać najbardziej; trafnie wybrali kawę. Byli już pewnie przy trzecim espresso. Winiarstwo wymaga mocnego serca. A spółki jeszcze bardziej. Zwłaszcza jak ta, która nazywa się Histoire d’Enfer, produkująca wina w kantonie Valais, zaraz pod Crans Montaną. Czyli „Piekielna sprawa”, albo „Historia z piekła rodem”. Można też tłumaczyć jako „Niesamowita historia”. Wszystkie przekłady pasują, „Szatan winifikacji” również byłby trafny.


/fot. winiarnia Histoire d’Enfer/

Szatan już stał, nalewał kolejne pinoty w burgundzkim stylu, wszystkie ze stoku w pobliżu olimpijskich tras zjazdowych, wszystkie bardzo dobre, na moją ulubioną modłę. I zaczynał tłumaczyć.
To nie było szeptem. To było przeciwieństwem szeptu. Wydawało mi się, że sala z dwustu stolikami degustacyjnym zamarła, że ręce nalewające wokół wino zastygły w powietrzu, że woda w kubełkach na powrót się zmroziła. W przyrodzie nastała epoka wichrowa, w kosmosie Saturn stracił ze dwa pierścienie. A wszystko dlatego, ze Doktorek zabrał głos.
Szybko porzucił komentarze na temat własnych win – a każde zdanie brzmiało tak, że czułem nie wiedzieć czemu wyrzut sumienia, albo tak, jakby wypowiadał je pacjent wyrwany ze śmierci klinicznej i odrabiający stracony czas – i przeszedł do rzeczy ogólniejszych i istotniejszych, jak obecna polityka Indonezji wobec Japonii, rzadkie okazy motyli w dżungli brazylijskiej, i jeszcze bardziej ogólnych i istotnych, jak nowe odkrycia fizyków teoretycznych rozpatrujących prawidła kosmiczne, aż wreszcie do rzeczy najbardziej istotnej, czyli do winifikacji win z Doliny Rodanu i z Burgundii, a wszystko wykrzyczane, teatralnie na zmianę wysyczane, wychichotane, znowu konfidencyjnie wycedzone, i tak dalej, Przez chwile myślałem, ze trafiłem na zajęcia w Państwowej Szkole Teatralnej i że wykładowca, Jan Englert powiedzmy, pokazuje, jak na przykład zagrać rolę wyciskanej na siłę pasty do zębów. Czy raczej wody sodowej, która rozsadziła syfon.
Winifikacja burgundów, jak się okazało, była specjalnością Doktorka, doradzał w wielu słynnych burgundzkich posiadłościach. Ale w żadnej nie zagrzał zbyt długo miejsca, bo miał, jakby tu rzec, poglądy, bynajmniej nie szwajcarskie. Czyli nie neutralne. To już pojąłem po trzech zdaniach. Podpytywałem, ile mogłem, wiedziałem, że okazja – jeśli komuś burgundy leżą na sercu i wypychają ze niego miłość do innych rzeczy, nawet do własnych dzieci, albo do ojczyzny – jest wyjątkowa. Nie potrafiłbym streścić opowieści Doktorka, trudno zatrzymać w pamięci przelatujący tajfun czy tsunami słów. Zapamiętałem jedną kwestię i szybko pojąłem, że po nią na tę degustację przyjechałem, że warto było dla jej wysłuchania przemierzyć pół Europy, wytrząść się w turbulencjach, zjeść kiepskie śniadanie w Ibisie Budget. Wielka to kwestia, już nigdy mnie nie opuści.


/fot. winiarnia Histoire d’Enfer/

Okazało się, że Doktorek próbował doradzać także w posiadłości Dugat-Py. Innymi słowy – wyjaśniam dla tych, co jej nie znają – zdarzało mu się być kimś jak trener sufler w Barcelonie czy Juventusie. Raczej w Barcelonie, przecież to sam Dugat-Py. W Legii nie, bądźmy poważni. Dzisiaj ma tam zakaz wstępu. Nie na Legię, a do wymienionej posiadłości. Jeszcze o tym nie wiedział, gdy poszedł do rodu Dugat-Py nazajutrz po zdarzeniu, oni już wiedzieli. „Szlaban”, zachichotał jak rekrut w jednostce. Dlaczego, spytałem genialnie, z jakiego powodu? Czemu tak okrutnie potraktowali doradcę?
Otóż któregoś wieczora na kolacji w miłym towarzystwie Doktorek miał szczęście czy nieszczęście wykrzyknąć: „bo wiecie, pić wina Dugat-Py i czuć rozkosz nie zdarza się tego samego wieczora”. Miłe towarzystwo doniosło komu trzeba. Komu trzeba zamknął przed Doktorkiem drzwi na zawsze.
Chciałbym powiedzieć kwestię po francusku, brzmi jeszcze lepiej. Les vins de Dugat-Py et jouir, c’est pas le même soir. Jeśli nie znacie wszyscy francuskiego, chyba nie poczujecie w pełni świetności tego wyrażenia. Ale wierzycie mi przecież na słowo, bo jesteście fajni ludzie.
W meandrach winiarskiego życia takie perełki nie zdarzają się często; chwytać je warto miedzy butelkami jak złote rybki. Odratowane z nicości, w nagrodę czegoś nas nauczą. Na przykład, jak wyrazić opinie o czymś, nie mordując się pisaniem długich notek degustacyjnych, czy innych elaboratów ważących za i przeciw w jakiejkolwiek dziedzinie. Jak jednym słowem wypowiedzieć prawdę naszych doznań.
Ileż już razy od tego czasu zdarzyło mi się splagiatować zdanko Doktorka. Zawsze z sukcesem. Ostatnio poczęstowano mnie dwoma wielkimi burgundami, Musigny i Chambertin z Domaine Prieur, za grubą kasę; nie smakowały mi. „Pić wina Prieura i czuć rozkosz, to nie zdarza się jednego wieczora”. Sprzedaję Wam kwestię za darmo, może a Wy mi coś postawicie. Tylko nie wina Prierra. 
Wreszcie Pierre dał sygnał do odwrotu, pożegnaliśmy się z Doktorkiem. Podziękował sucho, „dobrze, że wpadliście, myślałem, że dzisiaj już się nie dobudzę”. Po drodze natknęliśmy się na Goga i Magoga, ci również  wyglądali na kompletnie przebudzonych. Po czterech ristretto tylko Tiago Cionek z Pazdanem by się nie obudzili.
Wstał z krzesła? – spytali.
Wstał.
Cholera. To do miłego.
Skierowaliśmy z Pierre’m kroki ku innym stolikom, tu humagne blanche, tam humagne rouge, albo inne szwajcarskie odmiany lokalne, i dalej jeszcze krzyżówki, w których Szwajcarzy się specjalizują, nazywając je dziwnie, diolinoir, gamaret, lecz już nie bardzo mogłem się nad kolejnymi winami skupić.
Obracalem wciąż w myśli bon mot Doktorka i cieszyłem się nim jak dziecko nową zabawką. Wiedziałem, że kiedyś poświęcę mu kronikę. Pierre nie wiedział.

Marek Bieńczyk

Marek Bieńczyk – pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy „Kronik wina”; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski „Wina Europy”. Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.

 

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT