Omlet norweski i bulion francuski
Dopiero niedawno obejrzałem film, na który powinno się polecieć na skrzydłach, na miotle czy na butelce magnum w dniu polskiej premiery, skoro ceni się i lubi Francję, wino i rozmowy o jedzeniu. Mam na myśli „Bulion i inne namiętności” z Juliette Binoche w roli głównej (bez makijażu przez cały film) i towarzyszącym jej (niegdyś w życiu, teraz tylko na planie) Benoît Maginel. Moja towarzyszka (niegdyś na planie, teraz w życiu i z makijażem) cokolwiek na seansie ziewała, ach, te nieprzespane noce, parę razy oczęta jej się zamknęły, lecz wyjaśnienie jest proste: nie gotuje ona i niemal nie pije. Jam patrzył wnikliwie, śledził każdy gest w kuchni, w której rozgrywa się większa część filmu oraz w salonie, gdzie otwiera się butelki; później dowiedziałem się, że mój kumpel z Chicago, który na starość zajął się gruntownie pichceniem i to wyrafinowanym, wyznał, że widział film trzy razy, choć jego zmysł krytyczny jest większy niż Tower Trump w jego mieście. Podejrzewam, że przy trzecim podejściu po prostu notował kolejność gotowanych składników, a już zwłaszcza sposób przyrządzania tytułowego bulionu, podstawy dania, które jest niemym bohaterem tego filmu: pot au feu.
W kilku scenach odczytywane jest na głos menu posiłku, który będzie serwowany. Jego długość jest zabawna: w ówczesnej dziewiętnastowiecznej Francji przy galantnych kolacjach obowiązywały dwie serie, czy jak kto woli, dwa jadłospisy, z których każdy zawierał kilka jeśli nie kilkanaście sutych przystawek i dań głównych. Niepojęte, to nie było menu degustacyjne z małymi talerzykami i porcjami dla krasnali, jadło się podwójnie, szło się na całość, cokolwiek to znaczy. Wytworne uczty trwały 6-8 godzin. Jako milczek, drżę na samą myśl; zjeść by się dało, tylko ile można gadać? Głośna lektura menu nie mogła też ominąć wina: informowano skrzętnie, co zostanie otwarte. Wyraźnie widać było, że sięgnięto po pomoc historyka-konsultanta. Obok win dzisiaj nadal słynnych, wymienione są bowiem wina, których nazwy i miejsce pochodzenia nic teraz nie mówią.
W najdokładniej, z celebracją, pokazanym posiłku, pieczołowicie przez kucharkę Binoche i kucharza-właściciela zamku, w którym niemal cały film się rozgrywa, podane zostają między innymi: Puligny-Montrachet oraz Clos de Vougeot. To ostatnie odsyła oczywiście widza do „Uczty Babette” (film na podstawie opowiadania Karen Blixen rozgrywa się mniej więcej w tym samym okresie), gdzie Clos de Vougeot, zaserwowane grupie ascetów i znane tylko jednemu, bywałemu w świecie oficerowi, który zachwyca się samym faktem podania czegoś tak słynnego i wybitnego, wydaje się czymś kompletnie niezrozumiałym. Równie dobrze można było podać Sofię Melnik, mówiąc, „a teraz, proszę państwa, rzecz niebywała, Sofia Melnik”. Tutaj, we Francji, pięciu biesiadników – dość opasłych i wiekowych dżentelmenów – jest jednak znakomicie świadomych tego, co piją. Podobnie jak w przypadku puligny-montrachet, którym delektują się tak, że aż ślinka leci. Zresztą leci przez cały film; dobrze jest pójść na seans głodnym.
Gorzej wyglądają kieliszki, które dzisiejszym degustatorom wydałyby się świętokradztwem, a jeszcze gorzej, szczerze mówiąc, wymieniane uwagi na temat wina oraz jadła. Namaszczone, uroczyste banały; wygłoszone przy stole dzisiaj, lub co gorsza napisane, na przykład dla Vinisfery, rozśmieszałyby i irytowały swoją pompatyczną wzniosłością. No ale w samym filmie nie są warte naszej kpiny. W końcu to dziewiętnasty wiek, not degustacyjnych jeszcze nie wymyślono, po prostu zachwycano się albo nie, a wina charakteryzowane paru ledwie słowami. W pewnym sensie film staje się w ten sposób lekcją historii. Nie zawsze bowiem pamiętamy, że nasz język rozmowy o winie jest bardzo jeszcze młody i nie liczy więcej niż czterdzieści lat. A może nawet mniej.
Dla widza winomana ważne będzie jeszcze jedno. Otóż mówi się w filmie puligny-montrachet, mówi się Clos de Vougeot, lecz nikt nie pyta o producenta. Dlatego – jesteśmy, przypomnę, w dziewiętnastym wieku – że nazwisko producenta w Burgundii i wszędzie indziej (wyjątkiem jest Bordeaux, zwłaszcza po klasyfikacji w roku 1855) nikogo wówczas nie zajmuje, a na etykietkach ze świecą go szukać. Liczy się tylko miejsce pochodzenia. Takie podejście do wina, samo sedno francuskiego rozumienia, czym wino jest, we Francji do dzisiaj aż tak bardzo się nie zmieniło; tylko krąg koneserski i spekulacyjny rynek wina stawia na pierwszym miejscu winiarza. Niewtajemniczeni nie będą rozumieli, dlaczego zwykłe bourgogne od Coche-Dury będzie droższy od niejednego meursault premier cru, albo dlaczego prościak aligoté może kosztować cztery razy więcej od bardzo wielu białych burgundów (chardonnay oczywiście) ze szlachetnego terroir – jak w przypadku aligoté Ente’a (fantastycznego, cudnego; ale to już całkiem inna sprawa).
Jak dobrze wiemy, przywiązanie do terroir i do małych parceli jest w Burgundii fundamentalne, silne i, co więcej, sprawcze. Pojawia się coraz więcej win z coraz mniejszych parceli. Oczywiście jest ich niewiele, co sprawia, że wina takie osiągną kosmiczne ceny. Clos de Vougeot, powiadacie? Biesiadnicy zachwyceni? Jakiekolwiek Clos de Vougeot, byle Clos de Vougeot, gwarancja geniuszu? Dzisiaj Clos de Vougeot, bardzo rozległe grand cru, wytwarza kilkudziesięciu winiarzy. Koneserzy wiedzą, który co i z jakiej części, wyższej, niższej, wschodniej, zachodniej. Lecz i to mało. Właściciel winnic stojącego na środku Clos de Vougeot zamku, czyli Château de la Tour, wypuszczał do tej pory dwa wina. Clos de Vougeot zwyczajne (że tak powiem) i Clos de Vougeot Vieilles Vignes z najstarszych krzewów, jak nazwa wskazuje. Ale od niedawna powstaje tu (w najlepszych rocznikach jak 2022) Clos de Vougeot Hommage à Jean Morin (100% nowej beczki, 80% gron nieodszypułkowanych). Inny przykład to Robert Groffier i jego słynne premier cru Les Amoureuses w apelacji chambolle-musigny. Teraz mamy już dwa wina: jedno z gleb piaskowych, czyli Les Amoureuses La Délicatesse des Sables (Delikatność Piasków) oraz z gleb gliniastych Les Amoureuses La Grâce des Argiles (Wdzięk Gliny).
Skoro o amorach mowa, spieszę dodać, że „Bulion i inne namiętności” jest filmem o miłości mężczyzny do kobiety i odwrotnie. I że wszyscy ludzie są tam dobrzy. Drugim obok pot au feu daniem, który wzbudza zachwyt, są lody w gorącym cieście. Zwie się to norweskim omletem, omelette norvégienne. Po raz pierwszy i ostatni miałem okazję jeść coś takiego bardzo dawno temu, w towarzystwie mojej towarzyszki, która nie była jeszcze moją towarzyską. Teraz rozumiecie, że nie mogłem o tym filmie w dzisiejszej kronice nie wspomnieć. Resztę szczegółów dotyczących omletu i towarzyszki znajdziecie w dni nieparzyste na stronie jaksliwkawkompot.org lub w dni parzyste na stronie znalazlemszczescie.com.
Marek Bieńczyk
PS. Krzysztof Dobryłko, rozmiłowany, i słusznie, w winach greckich, zwrócił mi uwagę na byka, którego strzeliłem w ostatniej kronice. Verdea to nie odmiana uprawiana na Lefkadzie, lecz nazwa wina białego będącego kupażem kilku uprawianych na wyspie autochtonicznych odmian.
Marek Bieńczyk
- pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy "Kronik wina"; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski "Wina Europy". Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.