Dwie apokalipsy
Pierwszy sms przyszedł od Franka – winnica Frantz nad dolną Wisłą. A właściwie nie sms, lecz fotki. Ogniska na winnicy, pochodnie. Wyglądało to groźnie i bajecznie, coś jak pierwotna walka o ogień. Później napisał mój szwajcarski kumpel Pierre, dziennikarz, który śledził sytuację we Francji: „nie będzie Cahors, nie będzie Chablis, nie będzie wina w Yvorne. 2024 przypomina mi, że tak powiem, 1954, rok katastrofalny (co prawda urodziłem się wtedy już po winobraniu)”. Biedny Pierre, nie ma czym uczcić swojej siedemdziesiątki, I nie będą mieli swojej uczcić ci, którzy w tym roku przyjdą na świat. A że sam się urodziłem w kiepskim roczniku, tym bardziej rozumiem sytuację.
Później były telefony z portali: co się dzieje, czy wszystko stracone? Byłem akurat na Węgrzech, gdzie wiało po nerach jak diabli, lecz jednak temperatura nie spadała poniżej zera. A jeszcze później odwiedziłem Krzysztofa Federowicza w Winnicy Miłosz i opowiedziano mi ciąg dalszy sceny z helikopterami w „Apocalypse now” Coppoli. Choć bez muzyki Wagnera.
Najpierw sięgnięto po broń tradycyjną. Specjalne świece z Czechowic, jazda po ich odbiór w te i wewte, 400 kilometrów raz dwa, dziesięć tysięcy zeta, tyle mniej więcej musiało kosztować wykupienie ognia od bogów starożytnej Grecji. Według kursu jeden złoty = jeden zeus. Bogowie lokalni z Czechowic nie pomogli, trzeba było sięgnąć po inne siły wyższe. Siły wyższe dosłownie: helikopter.
Wielka premiera w polskiej walce z diabłem Przymrozkiem. Koledzy winiarze się zrzucili, helikopter latał przez całą noc nad krzewami i nad ich głowami. Dosłownie; co wyżsi powinni byli się schylić. Przy – 3 stopniach istniały jeszcze szanse na uratowanie roślin. Przy – 8, które nadeszły trzeciej, feralnej nocy, już nie.
Kiedy oglądałem na miejscu wszystkie straty, te biedne pączki, które dostały po łbie, ledwie zobaczywszy światło dnia, pomyślałem, jak bardzo my, piszący o winach, jesteśmy na co dzień daleko od winnic. To znaczy od rzeczywistości. Może tak jest w przypadku wszystkich krytyków. Krytyków poezji na przykład: chcemy czytać tylko wiersz, a nie pamiętamy o tym bajzlu słów, z którego trzeba go wyłuskać, o tym ich przystrzyganiu, heblowaniu długimi nieraz miesiącami.
Chcemy pić wino, a nie pamiętamy o pędach i listkach. Słabo je znamy, nie rozumiemy ich przyziemnej egzystencji. Więc teraz, patrząc na te przemarznięte pączki, na te nieliczne zielone listki, które heroicznie przetrwały, poczułem, że nie tylko nie za wiele z wina rozumiem, ale że mam mniejsze prawo o nim się wypowiadać niż to, które sobie przypisywałem.
A później w towarzystwie kobiet i mężczyzn poszliśmy na spacer po okolicznych wzgórkach. Gdzie kiedyś, za Niemca, były winnice. Krzysztof, nasz przewodnik, wypatrzył tu i ówdzie prawnuki tamtych krzewów – przesłał nawet ich fotki albo próbki do zagranicznych ampelografów. Teraz nam pokazywał: o, tu listek, tam listek, a tu cała winorośl, która obwinęła się wokół drzewa. Jak na przykład sauvignon gris, miłośnie oplatający swoimi wężowymi ramionami pień olchy czy buku. Prawdopodobnie sporo spośród zdziczałej winorośli to vitis vinifera. Małe, drobne listki pinot noir w innym miejscu wyglądały jak bezbronne dzieci. Dosłownie czuło się dla nich tkliwość, chciało się je objąć opieką. Były jak ten Kaspar Hauser, porzucone dziecko, które wychowało się w lesie wśród zwierząt i drzew, z dala od człowieka. Ale też znalazł się jeden krzew-duch czy krzew-widmo, piekielnie stary, ogołocony, poskręcany od ciężaru lat starzec.
Całe wzgórze, zwane winnicą nad Łazami, jest rośliną szkołą przetrwania. Wbito tu nawet tablicę: „Pomnik Przyrody. Krzewy Winorośli Właściwej”. Można by podjąć różne eko działania dla ochrony tego terenu, a nawet dla restauracji dawnych winnic. Jednak i jemu grozi zniszczenie, nie z powodu przymrozków, lecz z ludzkiego nadania. Druga po zimnie mała apokalipsa. Przez wzgórze ma pójść droga objazdowa do budowanego osiedla – która mogłaby pójść inaczej. Winiarze protestowali, teraz na placu boju pozostał już sam Krzysztof, opuszczony przez kolegów i wyzywany od oszołoma. Wspieram go tym skromniutkim felietonem, wspierajcie i wy, drodzy winomani, swoją dobrą myślą. Tym bardziej, że jest poetą, a życie uczy, że w sporze poetów z oficjałami ci pierwsi mają zawsze rację. W niewydanym jeszcze tomiku Krzysztof Federowicz zamieścił wiersz „Dzikie wino”:
Ta winnica jest ze trzy kilometry
na południe od osady,
przed piaszczystym garbem,
za którym kolejny strumień,
mokradła,
lasy i torfowiska.
Od wschodu pole graniczy
z młodą dąbrową, a od południa
z wysokimi akacjami.
Ziemia jest trudna,
krzewy słabo rosną,
za to wino jest przednie.
Wytniemy tarninę
i nie załatamy dziur w siatce,
bo owoc lubią borsuki.
Z płaskowyżu widać
stożkowate powulkaniczne kopce
z wielkimi sosnami na grzbiecie
oraz strome nagie stoki,
na których winorośl żyje
w naturze, bez opieki człowieka,
i prawie nie widać cywilizacji.
Auta pojawiają się
w zasięgu wzroku na moment,
jakby wyfruwały zza wzgórza,
by schować się za następnym.
Ostatnie wieści: winnica Franka przeżyła; przeżyła sąsiednia winnica Mariusza, w Chablis coś się jednak ostało, w Winnicy Miłosz trochę krzewów przetrwało. Będzie wino.
Marek Bieńczyk
Podpisz petycję w sprawie ochrony najstarszej, XVIII-wiecznej winnicy – tutaj.
Możesz zasilić zrzutkę na badania genetyczne lokalnych klonów winorośli szlachetnej w tej starej winnicy – tutaj.
Marek Bieńczyk
- pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy "Kronik wina"; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski "Wina Europy". Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.