Vinisfera

Hiszpańskie trzy po trzy

„Po raz pierwszy do Hiszpanii poleciałem, gdy byłem małym (dosyć) chłopcem, w 1974 roku. Skończyły się mistrzostwa świata w Niemczech (Federalnych), z dumą obnosiłem się z naklejką „Poland” na bluzie. Przy wyjściu z plaży czatował lokalny, młody, sympatyczny z wyglądu żebrak…” – felieton Marka Bieńczyka.


Bandita capitalista

Po raz pierwszy do Hiszpanii poleciałem, gdy byłem małym (dosyć) chłopcem, w 1974 roku. Skończyły się mistrzostwa świata w Niemczech (Federalnych), z dumą obnosiłem się z naklejką „Poland” na bluzie. Przy wyjściu z plaży czatował lokalny, młody, sympatyczny z wyglądu żebrak. Czyhał, chciałem powiedzieć, bo czatować znaczy już coś innego. No dobrze, ja też się zmieniłem. Na przykład dzisiaj daję czasem żebrakom, a wtedy, na plaży na Costa Blanca nie dałem. No bo niby z czego?
– Bandita capitalista – powiedział żebrak i wyciągnął do mnię prosząco rękę.
Wskazałem z przepraszającym uśmiechem na plakietkę. – A, Polonia? – westchnął  – Comprendo. I wyciągnął z woreczka jakiś banknot. Nie wziąłem, zreszta chyba żartował.

Mistrz Rumcajs

A cały ten wstęp nie po to, by wspominać Deynę, lecz aby powiedzieć, że teraz w Hiszpanii – bandita capitalista – i mnie stać na to i owo.
Więc idę sobie do baru w Madrycie i zamawiam: – Kieliszek manzanilli proszę. – Nie ma, słyszę, tu nie Andaluzja.
I tak dobrze, w jakiejś dziurze pod Alicante przynieśli mi od razu napar z rumianku. Bo manzanilla to właśnie – rumianek – znaczy. Idę do kolejnej knajpy, nie ma. W trzeciej mają tylko najprostsze Tio Pepe, które – gdy pozna się już kilka odpowiednio starzonych fino – szybko ujawnia swoją miernotę. Dopiero w kolejnej, zwie się La Catapa, szef barman się ożywił. – Dziękuję panu, bardzo panu dziękuję – mówi (cytuję dosłownie) – tu nikt nie zamawia manzanilii. Najlepsze wino świata. I nalewa coś pysznego, osobiście wyczajonego w Sanlucar.
Skoro tak trudno jest z sherry, co pić w Hiszpanii? Tempranillo jest passé, to znaczy jest czymś równie normalnym co słońce na niebie, a jak wiadomo, słońce człowiekowi nie starczy, wciąż mu się wydaje, że znajdzie lepszą lampę. Chór niedogrzanych od dobrych paru lat skanduje: mencia. No tak, Petalos de Bierzo, świetne wino, dawno to w Polsce odkryliśmy. Na zmianę pijemy z Leną i Markiem (a mili to ludzie) Ultreia od Raúla Péreza, wielkiej gwiazdy nie tylko zachodniej Hiszpanii; słyszałem już opinię, że jest obecnie najwspanialszym czy najlepszym winiarzem świata (cokolwiek to znaczy). Ostatnio zrobił wino wspólnie z Niepoortem w Douro, plasuje się ono wysoko na mojej liscie pożądań obok sushi w tokijskim Sukiyabashi Jiro.
Tymczasem zaczynamy od podstawowego jego wina Saint Jacques (również apelacja bierzo), 10 euro w sklepie, bardzo dobra butelka, weszła jak woda. I jest jeszcze Ultreia właściwa, 39 euro, ale to nie teraz. Raúl Pérez, winiarz intuicjonista, wygląda na zdjęciach jak Rumcajs bez obcasów; niektórzy rosną wzdłuż, on wszerz. Albo jak hippis, który zapomniał, że rok 1968 już się skończył. Ma brodę prawie do kolan. No, do wątroby czy jej resztek.

Back to garnacha

Tempranillo, wiadomo zatem, jest w Hiszpanii niczym dopust boży, niczym tlen codzienny, lecz co z garnachą? Od lat unikałem prioratów i innych win z Katalonii na garnachy opartych z lęku przed zbyt mocnym dotykiem alkoholu. Tymczasem jest niemal tak dobrze jak przy mencii, kolejne butelki prioratu i monstantu wydają mi się świetnie zrównoważone, mimo cyferek 14,5 czy 15% figurujących na etykietkach. Skąd oni znają wyniki wyborcze partii Razem? W roku 2060?
W importowanej do Polski od lat Cellar de Capçanes, której wina Magazyn Wino kiedyś uznawał za jedne z najlepszych na naszym rynku w stosunku do ceny, wysoki alkohol nie jest żadnym problemem (mówię o tym, co zostaje na podniebieniu, a nie o tym, co trafia do nóg). Nauczono się go tu wtapiać; przynajmniej na podstawie wyrywkowych degustacji takie mam wrażenie.
Jesteśmy w sercu Katalonii, na uliczkach miasteczka Falset mówią tylko po katalońsku, na balustradzie mostu ułożony z kwiatów wielki napis głosi: Libertad.
Katalonia to jedno z tych miejsc, w których – po obu stronach granicy z Francją – mocno rozwijał się przed wojną ruch anarchosyndykalistyczny i spółdzielniany. Na Cellar de Capçanes skrzyknęło się w roku 1933 kilkunastu producentów, założyło tę spółdzielnię i tak  zostało; dzisiaj to 220 hektarów. Ich apelacja, Monsant, pozostaje w cieniu Prioratu, lecz już jest modna, ceny zaczynają ścigać ceny prioratowskie. Otacza Priorat niemal z czterech stron jak straż chroniąca skarbu, łupkowej księżniczki. Prioratowe łupki występują też tutaj, lecz mamy również piaski, glinę i trochę wapieni. Pejzaże zawrotne, stare krzewy prowadzone „na głowę”, czyli właściwie nie prowadzone, młode już normalnie guyotem albo podobnie.


(fot. DO Monsant)

Średniopółkowa seria Nit de les garnatxa przedstawia cztery wersje tej odmiany na różnych glebach. Nie każde wino jest wystrzałowe, ale każde (rocznik 2016) jest poglądowe. Wersja na piasku (czyli panal) najsłabsza, trochę aromatycznie zaburzona, wino miękkie, od razu gotowe do picia, bez większego wrażenia, nie dla mnie. Wersja na wapieniach (calissa) z większym nerwem, lecz jeszcze nie porywa, ale to już całkiem dobre wino. O wiele mocniej zbudowana jest wersja z gliny (argila), więcej garbników, siły, ale z kolei brak finezji, którą przyniosą oczywiście w wersji czwartej łupki (llicorella), czyli królewskie terroir tych okolic. Co było do udowodnienia.
Miało być pinot noir, tutejsze nowe wino, lecz nie było, bo wyszło. Taki odniosło sukces. Nie miało być białego, ale było. Nowe wino, trzeci rocznik dopiero. Na imię mu Blanc de Noir 3/vb (najświeższy rocznik to 2013). Spece od Enigmy złamaliby z pewnością ten kod. Nie było wcześniej sherry, no to mam z nawiązką, niby monsant, a jakby sherry. Ciut flor przy bardzo długim starzeniu, lekka, przyjemna oksydacja, ale „normalne” białe wino. Zresztą w Anduluzji narodziła się nowa moda na białe wytrawne. To z Monsantu bardzo mi smakowało, bardzo złożone, cielesne i zarazem zwiewne w dotyku. Powstaje wyłącznie z garnachy. Grona zbiera się ręcznie, normalka, ale też każdą kiść ręcznie wyciska, żeby uniknąć ryzyka zabarwienia. W dłoń i prosto do kadzi. Zdaniem przewodnika po posiadłości, czyli menadżera od eksportu, to wręcz najlepsze wino spółdzielni, ale drogie: mała produkcja, pod 40 euro. Nie będzie importowane, nikt by się na nie w Polsce nie połasił z wyjątkiem Andrzeja Daszkiewicza i jednego faceta na Grochowie. Nie wiecie, co to Grochów? To taka dzielnica w Paryżu. I ostatnio w Jerez.
Po raz pierwszy od wielu lat piłem też wino koszerne. Również względnie nowa butelka, powstaje od paru roczników.  Pieczę nad nim sprawuje rabinat w Barcelonie. W przeciwieństwie do wielu win koszernych, wytwarzanych jakby przy okazji, na boku (na przykład bordoskie grand cru classé Château Talbot robi również wersję koszerną siebie samego, lecz jest ona zdecydowanie gorsza od pierwszego wina identycznie nazwanego), to jest wino pełną gębą, wśród czerwieni drugie pod względem ceny i prestiżu. Zwie się Peraj Ha`abib (jest też wersja różowa oraz druga etykieta), łączy w sobie garnachę (garnatxa po katalońsku), cabernet sauvignon i carińenę, według Sucklinga (no, czuję do niego dystans, odkąd wymyślił genialny rok 1997 w Toskanii i genialność supertoscanów), to w tej chwili jedno z najlepszych win Hiszpanii. Podobało mi się, dużo balsamiczności w nosie i w ustach, lecz wolałem flagową Cabridę, 100% garnachy ze starych krzewów, 14,5 %, bardzo czyste (niektóre tutejsze wina nie mają tak przejrzystych aromatów) i dobrze zrównoważone; duże wino.

Razem z aniołami
W madryckim barze, gdzie nie było manzanilli ani fino, ujrzałem dziwną osobę. Mocno starszą, otyłą kobietę, ubraną bardzo nieporządnie, na granicy, zdawało mi się, bezdomności. Siedziała przy wejściu nad kieliszkiem (tempranillo zapewne), chwilami wstawała i wychodziła na ulicę i widać było jej grube jak kloc, spracowane łydki. Bo łydki też mogą wyglądać na spracowane. Rozmawiała przez komórkę, to płacząc, to śmiejąc się. Częściej płacząc. Cały widok był poruszający, wręcz porażający. Mówiła szybko, niewiele rozumiałem; ale rozumiałem na pewno, że powtarza się jedno wyrażenie: „z aniołami”. To przez łzy, to śmiejąc się, i wciąż na nowo: „z aniołami”. Ale co z aniołami, nie wiem.
Parę dni później, organizator winiarskiego festiwalu w Katowicach, poprosił mnie, bym przygotował toast, który uczestnicy wypowiedzą chórem w odpowiedniej chwili. Nic mi nie przychodziło do głowy, lecz nagle przypomniałem sobie obraz z madryckiego baru.
Więc pozwólcie, że na święta wraz z życzeniami, i tak w ogóle, go tu powtórzę, a nuż się przyda, teraz, za rok lub w urocze nigdy:

Razem z aniołami
Z ich śmiechem i ich łzami
Wznieśmy pełny puchar
Na wieczne wina trwanie
I nasze w nim spotkanie

Marek Bieńczyk

Marek Bieńczyk – pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy „Kronik wina”; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski „Wina Europy”. Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.

 

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT