Ile możesz wypić?
Według oficjalnych zaleceń WHO – nic. Według oficjalnych zaleceń organizacji rządowych niektórych państw – odrobinę więcej niż nic. A nieoficjalnie?
Wśród węgierskich winiarzy do dziś krąży taka reguła: „Mężczyzna – 1,5 litra wina dziennie. Co cztery dni wolno mu dwa razy tyle, a co osiem dni cztery razy tyle. A kobieta? Kobieta jest mądra i może pić, ile sama chce”. Można też sobie przypomnieć (raczej anegdotyczną) zasadę klasztorną: „Kiedy zakonnik przestaje odróżniać swojego przełożonego od pieca, powinien natychmiast przestać pić” i (nie do końca anegdotyczną) historię o tym, skąd się w ogóle wzięła używana dzisiaj powszechnie (a od lat 70. XX w. – standardowa) butelka na wino o pojemności 750 ml. Otóż kiedyś była to porcja, którą w dawnych czasach (powiedzmy w XVIII, czy jeszcze nawet XIX wieku) zdrowy, dorosły facet wypijał na raz do posiłku. Liberalizm na całego, który nagle zniknął. Gdzie te czasy i dlaczego odeszły?

Trzy gracje, wzrosty i degradacje
Od wieków normy spożycia (czy to oficjalne, czy zwyczajowe) wyznaczane były przez trzy potężne czynniki: medycynę, politykę i ekonomię. Michel Montignac w Magii wina podaje, że w XIV wieku paryżanie wypijali po około 100 l rocznie na osobę, czyli jakieś 270 ml dziennie. W przeddzień rewolucji francuskiej było to już 400 l (ponad litr dziennie) dla mieszkańców wielkich miast i 500–600 l (1,35–1,62 l dziennie) dla lokatorów Wersalu. Od 1850 r. ogólne statystyki uwzględniały już wszystkich obywateli, niezależnie od statusu materialnego i miejsca zamieszkania. Połowa XIX wieku to około 60 l rocznie, jego lata 80. – boom trwający jakieś sto lat (130–170 l), potem zaś stopniowy spadek – od 91 l w roku 1980 do 45,8 l w 2023.
Łatwo sobie wyobrazić, że umiarkowane picie w średniowieczu miało przyczyny medyczne, aczkolwiek inne niż dziś (dezynfekcja wody), a późniejszy boom był związany ze wzrostem zamożności (ekonomia) i dostępności (gwałtowny rozwój kolei w l. 80. XIX w. – czyli polityka plus ekonomia). Ogromny wzrost konsumpcji ówczesna medycyna gorąco popierała, twierdząc, zapewne na podstawie obserwacji zewnętrznych symptomów, takich jak wigor i dobry humor, że trunki, a zwłaszcza wino są bardzo odżywcze. Montignac pisze, że jego pradziadek – przedsiębiorca leśny – w drugiej połowie XIX w. wydawał każdemu ze swoich robotników tartacznych po 4 l wina dziennie – czyli 400 ml na godzinę pracy, w związku z czym, wraz z tym, które podawano do posiłków, wypijali po 6 l dziennie („Niektórzy – zaznacza autor – dożyli bardzo czcigodnego wieku jak na tamtą epokę”). Natomiast „W epoce nam bliższej, w 1949 roku, wnioski kongresu medycyny, który odbywał się w Bordeaux, były następujące: »Pracownik fizyczny winien wypijać ponad litr dziennie, a pracownik umysłowy ponad pół litra wina dziennie, aby zachować dobrą kondycję«”.
Spadek? Montignac znów przytacza statystyki. W roku 1990 Francuzi wypili 74 l wina per capita, a w 1995 – 65 l – przez cały ten czas spożycie systematycznie spadało. Sondaż opinii publicznej wykazał, że główne tego powody to „nie smakuje mi”, „zdrowie i higiena”, „brak potrzeby” oraz „ograniczanie się wyłącznie do szczególnych okazji”. Szalenie ciekawy jest wpływ kampanii antyalkoholowych: to 1,2% odpowiedzi respondentów (1990) i 1,6% (1995) jako powód podjęcia całkowitej abstynencji oraz odpowiednio 0,9% i 15,9% jako powód „zaprzestania regularnego spożycia”.
W tym ostatnim przypadku sukces jest szokujący, powstaje jednak pytanie, dlaczego państwa tak chętnie wydają forsę na tego typu akcje. Chodzi im oczywiście o zdrowie obywateli? Odpowiem jak prezenterzy Radia Erewań: „Zasadniczo tak, towarzysze, ale…”.

Kasa, Misiu, kasa…
Krótko mówiąc: rządy mają dość dopłacania do chlania. W roku 2022 na zamówienie Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, czyli słynnej PARPY naukowcy z warszawskiej SGH obliczyli koszty nadmiernego picia rodaków. Wyszło im, że to 93,2 mld zł rocznie – o czym donosił m.in. portal Business Insider. Ustawa budżetowa na 2023 r. zakładała wpływy na poziomie 604,4 mld zł, więc niektórym te dane odruchowo skojarzyły się z hasłem: „Nieważne, kto przeprowadza badania, ważne, kto za nie płaci” – bo trudno pojąć, że 15,4% publicznych (czyli naszych) pieniędzy idzie na pijaków. Tak czy owak, w roku 2021 akcyza alkoholowa wzbogaciła budżet państwa o 13 mld zł. Jak pisze Business Insider: „Oczywiście to niejedyna danina, która wpływa z tytułu kupowania alkoholu przez Polaków. Do tego dochodzi również VAT, podatki dochodowe CIT i PIT, składki ZUS czy opłaty środowiskowe. Jak szacuje branża piwowarska, łączna suma danin od niej i jej kontrahentów wyniosła w 2020 r. 11,14 mld zł. Jak wyliczał natomiast trzy lata temu Warsaw Enterprise Institute, po uwzględnieniu podobnych czynników, z branży spirytusowej pochodziło ok. 13 mld zł. Małolitrażowe wódki objęte są od 2021 r. także tzw. podatkiem od małpek – w połowie roku wskazano, że z tego tytułu w 2021 r. ściągnięto ok. 700 mln zł”.
Jakkolwiek liczyć – nawet jeśli szacunki naukowców są zawyżone, a alkoholowe dochody państwa niedoszacowane, to kasa się lekko nie zgadza. Płacimy głównie za zgony spowodowane chorobami odalkoholowymi – martwy obywatel nie przedstawia dla państwa żadnej wartości oprócz sentymentalnej – nie wytwarza PKB, nie płaci podatków, nie konsumuje towarów itd. itp. Ten ubytek (35 tys. osób rocznie) wyceniono na 90,4 mld zł. Reszta idzie na obsługę prawną przestępstw i zdarzeń wynikłych z chojrackiego spożywania alkoholu (policja, prokuratura, sądy, kuratorzy) – 458 mln zł (dodatkowo praca celników i służby więziennej – 165 mln zł), leczenie chorób odalkoholowych (szpitale, porady ambulatoryjne, refundacja leków) – 1,724 mld zł oraz „koszty pomocy udzielanej osobom dotkniętym przemocą po alkoholu czy środki przeznaczone na bezdomność nim spowodowaną” – 192 mld zł.
W różnych państwach te koszty są różne – badanie z 2009 r. w 12 wybranych krajach mówi o przedziale 0,45–5,44 PKB. Rządy chciałyby mieć grzecznych obywateli, którzy nie będą nadmiernie zaprawiać i generować tych wszystkich kosztów, chciałyby też jednak uniknąć zamieszek oraz szarej strefy i dominacji mafii w razie wprowadzenia prohibicji. Poza tym kasa z akcyzy – mimo narzekań, że mała – zawsze się przyda, w końcu to stały i pewny dochód. Dla państwa więc najlepiej by było, żeby te dwie krzywe – wydatków na pijaków i przychodów z akcyzy – nie robiły sobie nawzajem krzywdy: gdybyśmy spożywali na tyle mniej (czy też rozsądniej), że koszty obsługi znacząco by spadły, a płacilibyśmy wciąż na tyle dużo danin, żeby państwu zaczęło się to opłacać – to byłoby gites. Jednak, jako że trudno zjeść ciastko i mieć ciastko (czy może raczej wypić wino i mieć pełny kieliszek), to wymyślono, że…
Wszyscy jesteśmy pijakami
Powyżej kilkakrotnie użyłem tego słowa. Potoczny obraz jest jasny: pijak to ktoś, kto zatacza się o 10 w nocy pod monopolowym. W myśleniu strategicznym państwa to jednak ktoś, kto pije – zdaniem władz – za dużo (a nawet tylko trochę za dużo) i którego trzeba powstrzymać przed eskalacją, co przyniesie same korzyści: zdrowie narodu (wersja oficjalna), wpływy do budżetu państwa i ograniczenie obciążenia tegoż kosztami odalkoholowymi. Próbuje się to osiągać rozmaitymi sposobami, wśród których prym wiodą uprzykrzanie życia i straszenie. Jak to mawiają na rekolekcjach: rozważmy je po kolei.
Uprzykrzanie życia to ograniczanie dostępności alko. W różnych krajach są stosowane różne formy tej quasi-prohibicji. Na przykład ograniczanie liczby sklepów z procentami na danej powierzchni, zakaz sprzedaży na stacjach benzynowych, czy – coraz popularniejszy i w Polsce – zakaz sprzedaży w nocy, z reguły od 22 do 6 rano: wchodząc do marketu czynnego do 23 o, dajmy na to, 21:50 należy pamiętać, by błyskawicznie porwać ulubioną butelkę (lub lepiej dwie) i zapłacić, starannie zachowując paragon, a następnie wyjść ze sklepu i ponownie wejść przez tę samą bramkę, aby zrobić pozostałe zakupy. Poczujemy się trochę jak w Monty Pythonie albo w powieści Kafki, a napotkani znajomi mogą się zastanawiać, czy nie potrzebujemy lekarza od mózgu, ale przynajmniej nie sfrajerzymy i nie będziemy cierpieć nad stekiem bez caberneta.
Polskie szykany to oczywiście nic w porównaniu do zagranicznych, bo za granicą wszystko jest lepsze – pamiętam, jak lata temu w barze w Finlandii (gdzie gościłem – o ironio! – na zaproszenie producenta wódki o tej samej nazwie) kelner wyrwał mi z ręki koktajl, niemal razem z ramieniem i wylał go do zlewu, gdyż właśnie wybiła „sucha godzina”, od której nie wolno było podawać alkoholu. Wcześniej uświadomiono mi, że nie mogę wyjść z owym koktajlem ani krok za próg (a wewnątrz było upiornie gorąco), gdyż przepis o „spożywaniu wyłącznie w obrębie lokalu” jest traktowany przez władze śmiertelnie dosłownie.

Anka – wyhamuj!
Nękaniu podlegamy wszyscy, niezależnie od tego, ile kto pije, natomiast straszenie to już wyższa szkoła jazdy. Straszyć bowiem nie wszystkich się opłaca. Alkoholicy i zaawansowani pijacy są bowiem nieustraszeni i choćby kroczyli ciemną doliną, prohibicjonistów się nie ulękną – pod warunkiem tylko, że właśnie zmierzają do monopolowego. Oczywiście od czasu do czasu zdarzy się mniej czy bardziej spontaniczne nawrócenie, ale generalnie na takich osobników szkoda propagandowych tub.
Ich głos skupia się na tych, którzy są „normalni” – lubią się napić i parę razy napili się trochę za dużo, czyli – w języku terapeutów – „piją ryzykownie” bądź „nieodpowiedzialnie”. A przy okazji nieźle zarabiają (lub mogą zarabiać w przyszłości), więc państwu żal jest ich tracić. To do nich są kierowane kampanie w rodzaju singapurskiej młodzieżowej GYSB („Get Your Sexy Back”), nb. sponsorowanej przez prywatny browar Asia Pacific Breweries, co dobrze świadczy o tamtejszym poziomie społecznej odpowiedzialności biznesu czy „Wyhamuj w porę” naszej PARPY. Każda z nich operuje limitami spożycia. Pierwsza, z hasłami It’s not the drinking, it’s how you’re drinking i Two beers or not two beers powiada, że jeśli przyjmiesz jednorazowo co najmniej 70 g czystego etanolu (trzy piwa, butelka wina albo dwie sety wódki) to uprawiasz „picie na umór”, którego rzecz jasna należy unikać, gdyż grozi rozlicznymi chorobami i uzależnieniem. Druga, że sygnały ostrzegawcze to jednorazowo powyżej 100 g etanolu lub regularne codziennie spożywanie powyżej 20 g (jedno duże piwo, 200 ml wina lub 60 ml wódki), choć na internetowej stronie akcji, w zakładce Mity na temat alkoholi jest taryfa ulgowa dla mężczyzn (facetom wolno więcej, bo mają więcej kilogramów i enzymów metabolizujących alkohol): „Osoba pijąca regularnie nie musi wypijać bardzo dużych dawek, aby ryzykować uzależnieniem. Kobiety nie powinny przekraczać 20 g alkoholu (dwie standardowe porcje), a mężczyźni 40 g alkoholu dziennie (cztery standardowe porcje), nie więcej niż 5 razy w tygodniu. 3–4 piwa pite regularnie codziennie powodują ryzyko powstania szkód zdrowotnych, w tym uzależnienia”.
Jest też, wpisująca się w tę całą filozofię zakładka Historie prawdziwe. Wszyscy ich bohaterowie są młodzi (20–45 l.) i ogarnięci. Mateusz (l. 32) pracuje w zachodniej korporacji w dużym mieście w Polsce (2–3 piwa co wieczór, w weekendy po 5–6 piw, przy oglądaniu meczu (wiadomo – emocje) – do ośmiu). Zaniedbuje żonę i synka, jest rozdrażniony. Anka (l. 28) – prawniczka, zatrudniona w kancelarii, robi aplikację adwokacką. Kupno i dobór wina stały się jej pasją, każde zakupy w centrum handlowym są okazją do odwiedzania działu winiarskiego, wyboru nowych, nieznanych gatunków, których następnie próbuje, wypijając po kilka kieliszków dziennie (trzy–cztery). O zgrozo, na jednym z przyjęć pije też „ajerkoniak z Ameryki Południowej”. Natrąbiona wydzwania nocą do koleżanek i opowiada, że wygryzie szefa. Marta (l. 30), fryzjerka, pracuje w eleganckim salonie w centrum handlowym w dużym mieście. Wypija po 5 piw w weekendy, przed wyjściem na dyskotekę i podczas tejże. Coraz częściej się nawala i trzeba ją odholowywać do domu. Kłóci się z narzeczonym, gdy ten ją łaja.
Puenty tych wszystkich historii są pozytywne – niedoszłe ofiary nałogu wypełniają test w internecie i zaszokowane jego wynikiem udają się do poradni albo same „w porę wyhamowują”, jak Anka, która postanawia zrobić sobie wakacje od alkoholu, a po nich pić mniej. Good luck, Anka! I pamiętaj, że gdybyś generowała mniej PKB i była, dajmy na to, pracownicą szmateksu z Pcimia Dolnego, to mogłabyś sobie chlać, ile wlezie i media planner z kulawą nogą żadnej kampanii by do ciebie nie skierował.
Akcja PARPY jest stara jak świat, ale temat ograniczenia lub zaprzestania picia chętnie łyknęły media, zwłaszcza internetowe – celuje w tym choćby Onet. Czy są tam transferowane jakieś rządowe adwertorialowe pieniądze, nie wiem, ale jeśli tak, to wydaje się je z sensem, bo na pisanie bardzo pozytywnych historyjek. W Onecie łatwo znajdziemy radosne opowieści do złudzenia przypominające świadectwa nagłych religijnych nawróceń, czasem tylko z niezamierzonym humorystycznym akcentem. Nawróceni jako zalety zerwania ze starym stylem życia podkreślają głównie utratę wagi (Karolina schudła 15 kg, a na imprezach nie piła i przychodziła na nie z własnymi warzywami w słupkach) oraz ogólnie lepsze samopoczucie (w tym – lejtmotyw – świetnej jakości sen), a także pojawienie się równie mocnych acz zdrowszych nałogów typu kolarstwo szosowe. Można też spotkać obrazowe porównania niczym z Motylem jestem („50 ml czystej wódki dostarcza organizmowi 112 kcal, czyli niewiele mniej, co [tzn. niż – przyp. aut.] niemal pół kilograma czerwonej papryki. Gołym okiem widać, który wybór jest dla naszego ciała lepszy”) oraz zaskakujące opisy życiowych korzyści, o których żaden szanujący się alkonauta nawet nigdy by nie pomyślał („Jako abstynent lepiej i bardziej świadomie nawadniam się, piję więcej wody, co też wpływa na moje zdrowie i samopoczucie”). Summa summarum – ci rządowi bardziej straszą, ci prywatni bardziej obiecują, a zabawa w dobrego i złego policjanta jak zwykle jest pyszna.

WHO? WTF?
Dopóki to wszystko balansuje na pograniczu racjonalności – ma sens. PARPA i inne tego typu podmioty dobrze wiedzą, że jeśli kogoś straszysz (oczywiście dla jego własnego dobra, o dobru budżetu państwa nie wspominając) to musisz mu też coś dać. Dlatego nie nakazują całkowitej abstynencji i wyznaczają – małe, bo małe – lecz jednak dosyć dorzeczne limity, dostosowane do miejscowej kultury.
W Wikipedii, pod hasłem Alcohol consumption recommendations są tego typu normy z różnych krajów. „Niskie ryzyko” to np. w Australii 40 g czystego etanolu dziennie, jednak nie więcej niż 100 g tygodniowo. W Austrii 24 g dziennie dla mężczyzn i 16 g dla kobiet; tak samo w Czechach, w Japonii odpowiednio 40 g i 20 g, a we Włoszech 24 g i 12 g. Portugalia – najbardziej liberalna – zaleca maksimum 37 g/18,5 g dziennie.
Niestety (albo i stety) stolik, przy którym targowaliśmy się z prohibicjonistami dwa lata temu został wywrócony. Psujem zabawy jest WHO, czyli Światowa Organizacja Zdrowia, która wydała następujące oświadczenie:
Żaden poziom spożycia alkoholu nie jest bezpieczny dla naszego zdrowia.
Alkohol jest toksyczną, psychoaktywną i uzależniającą substancją, która została sklasyfikowana jako substancja rakotwórcza grupy 1 przez Międzynarodową Agencję Badań nad Rakiem dziesiątki lat temu – jest to grupa najwyższego ryzyka, do której należą również azbest, promieniowanie i tytoń. Alkohol powoduje co najmniej siedem rodzajów raka, w tym najczęstsze jego rodzaje, takie jak rak jelita grubego i rak piersi u kobiet.
Ryzyko zachorowania na raka znacznie wzrasta wraz ze wzrostem spożycia alkoholu. Jednak najnowsze dostępne dane wskazują, że połowa wszystkich nowotworów przypisywanych alkoholowi w Europejskim Regionie WHO jest spowodowana „lekkim” i „umiarkowanym” spożyciem alkoholu – mniej niż 1,5 litra wina lub mniej niż 3,5 litra piwa lub mniej niż 450 mililitrów mocnych alkoholi tygodniowo. Ten wzorzec picia odpowiada za większość przypadków raka piersi przypisywanych alkoholowi u kobiet, przy czym największe obciążenie obserwuje się w krajach Unii Europejskiej (UE). W UE rak jest główną przyczyną śmierci – ze stale rosnącym wskaźnikiem zapadalności – a większość wszystkich zgonów przypisywanych alkoholowi jest spowodowana różnymi rodzajami nowotworów.
Co więcej, nie ma badań, które by wykazały, że potencjalnie korzystny wpływ umiarkowanego i niewielkiego spożycia alkoholu na choroby układu krążenia i cukrzycę typu 2 [o czym pisał m.in. nasz prof. Władysław Sinkiewicz w książce Wino jest dobre dla serca – przyp. aut.] przewyższa ryzyko zachorowania na raka związane z takim samym poziomem spożycia alkoholu.
„Nie możemy mówić o tak zwanym bezpiecznym poziomie spożycia alkoholu. Nie ma znaczenia, ile pijesz – ryzyko dla zdrowia pijącego zaczyna się od pierwszej kropli jakiegokolwiek napoju alkoholowego. Jedyne, co możemy powiedzieć na pewno, to, że im więcej pijesz, tym jest to bardziej szkodliwe; innymi słowy, im mniej pijesz, tym jest to bezpieczniejsze” – wyjaśnia dr Carina Ferreira-Borges, pełniąca obowiązki kierownika jednostki ds. zarządzania chorobami niezakaźnymi i regionalnego doradcy ds. alkoholu oraz narkotyków w Biurze Regionalnym WHO dla Europy.
Niektóre państwa pozostały przy swoim, niektóre jednak podążyły za WHO i ogłosiły, w mniej lub bardziej delikatny sposób, że każda dawka etanolu cię zabije, i że to tylko kwestia czasu. Do tych drugich należą Holandia, Szwecja, Niemcy, Wielka Brytania, USA i Kanada, przy czym ta ostatnia – zupełnie jak nawróceni z Onetu – w zamian za zupełne niepicie oferuje lepszy sen. Serio.
Co z tym wszystkim począć? Postąpicie zgodnie ze swoją wolą, ale mam trzy alternatywne pomysły. 1) Zawróćcie z drogi zatracenia, wystąpcie w mediach i opowiedzcie swoją historię; nie zapomnijcie wzmiankować, że super śpicie i wyznać, jaki ekwiwalent kaloryczny surowej czerwonej papryki dziennie wypijaliście. 2) Kontynuujcie spożycie (jak rozumiem – racjonalne, dajmy na to max. 300 ml wina (co)dziennie dla mężczyzn i 150 ml dla kobiet, co zaleca chociażby wspomniany prof. Sinkiewicz) i módlcie się, żeby szlag was trafił w równie racjonalnym momencie. Jeśli tak się nie stanie, odwiedźcie profil Zakładu Pogrzebowego A.S. Bytom, pośmiejcie się na czarno i odejdźcie spokojnie, ze świadomością, że może i żyliście krócej, lecz za to przyjemniej. 3) Poczekajcie. Jak powiada Karl Popper, jeśli coś jest naukowe, to da się też obalić. Czyli trzeba wyglądać śmiałka, który dokona falsyfikacji teorii głoszonych dzisiaj przez WHO, a wtedy owa szacowna organizacja złagodzi kurs. I wiecie co? Najbardziej podoba mi się ta trzecia droga. Bo chyba nie będziemy tak siedzieć i czekać o suchym pysku?

Łukasz Klesyk – krytyk alkoholi mocnych, publicysta kulinarny i alkoholowy, redaktor nie tylko kulinarny i alkoholowy. Sekretarz redakcji magazynu winiarskiego „Trybuszon”, były redaktor przewodnika Gault & Millau Polska, miesięcznika „Kuchnia”, „Magazynu Wino” i kwartalnika „Ferment”. Autor książek: "Między wódką a zakąską" – o polskich wódkach czystych i łączeniu ich z potrawami (wraz z szefem kuchni Aleksandrem Baronem) i "Oko ryby" – o rybakach helskich i rybach bałtyckich (wraz z fotografikiem Tomkiem Sikorą), a także kilkuset artykułów o niemal wszystkim, co zawiera procenty i da się wypić. (fot. Joanna Kalisz-Dziki)