Vinisfera

Kłopoty ze szmaragdami

Diamonds are forever, wiadomo, ale czy szmaragdy też? Niby powinny, są drogie, ładnie oszlifowane, mienią się i można je trzymać długo, na przykład aż do matury czy nawet ślubu córeczki albo synka. Spełniają wszelkie wymagania dotyczące blichtru; mają pięknie brzmiącą nazwę, szemrzącą jak strumień w pierwszej sylabie i obiecujące perski przepych w kolejnych sylabach, składają się z samego bogactwa, nadają na wielkie uroczystości i jubileusze, budzą pożądanie, kojarzą się z błyskami na nagiej opalonej szyi, wobec której nie wypada, a wręcz nie da się być obojętnym.
Tym niemniej ich wieczność i splendor coraz mniej mnie poruszają. I nie tylko mnie; piliśmy właśnie w towarzystwie kumpli (wyglądamy razem jak Rolling Stonesi za pięć lat) Smaragda od samego Pichlera, Grüner Veltliner. Loibner Berg 2006. Piliśmy to za dużo powiedziane; nawet pierwszy kieliszek przechodził przez gardło ciężko jak kotlet przez koronkę. Nie tylko ze względu na 15% alkoholu, ale bogactwo ust tak wspaniałe, że nie do przełknięcia. Grünerom Veltlinerom w kategorii Gołoty, czyli Smaragdom, już dawna temu powiedziałem auf wiedersehen; może rieslingi szmaragdowe lepiej się sprawują, może inni winiarze inaczej swoje szmaragdziki z veltlinera obrabiają; w każdym razie ten Pichler ucieleśniał to, czego w winie nasz ansambl nie chce już pić. Dwadzieścia lat temu, owszem, byliśmy „The Smaragd Boys”, ale teraz wpycham smaragdy do mojej prywatnej kategorii „last choice”.

Lokalizacja cennych siedlisk (fot. FX Pichler)

Problem polega na tym, że nie było to złe wino, lecz, by tak rzec, za dobre. Jeśli powiesimy na kimś dwa kilo biżuterii, z tego bogactwa nie wyniknie żaden prestiż i tak oblepione ciało nie wzbudzi aplauzu. To jest dzisiaj przekleństwo wielu świetnych, wybitnych wręcz terroir, do których Loibner Berg przecież należy. Mają one dzisiaj wszystko, ale jak się ma wszystko, to ma się za dużo: dzieło i geniusz stają się nieczytelne. Tak uczy antykapitalizm, tak uczyli hippisi, Nietzsche i inni. I tak nas uczą nasze winomańskie usta.
Coś podobnego, choć o wiele łagodniej, musiałbym powiedzieć o paru innych wybitnych terroir. Bo oto po szmaragdziku zagościła w naszych kieliszkach inna perła nad perły: białe Hermitage 2004 od Chave’a, które kiedyś u Marka Popielskiego kosztowało bodaj 400 zeta. Dzisiaj 300 euro, a nowe roczniki więcej. Bukiet, owszem, piękny, pierwszych siedemdziesiąt procent wina w ustach świetnych, tylko tych pozostałych trzydzieści… Alkoholowa, szczypiąca końcówka, która podbija obfitą, choć kontrolowaną w przeciwieństwie do szmaragda treść w stronę wina wzmacnianego. Bo przecież niemal 15% alkoholu, tyle co fino.
Powtarzam kwestię jako clou dzisiejszej kroniki: czy wybitne terroir w najnowszych czasach zabija siebie samego własną wybitnością? Zaczynam mieć takie podejrzenie. Choć z drugiej strony trzeba temu podejrzeniu przeciwstawić argument historyczny. Bo przecież białe wina z Hermitage zawsze miały profil radykalny; w końcu ermite, to pustelnik, eremita. Z niewielką kwasowością, z goryczką finalną, która jest czynnikiem równoważącym wino, z potężną masą, której szczęśliwie nie dogaduje nowa beczka, tutaj nieużywana. Tak było i tak jest, tyle że w tym stuleciu jest jakby jeszcze mocniej.
Na potwierdzenie przypuszczania w sukurs przyszło trzecie wino tamtego dnia, białe châteauneuf-du-pape z Domaine Pegau, z kiepskiego rocznika 2002, 13,5 %, nie tak dobre terroir, kiedyś 20 euro, dzisiaj 40. Najżywsze, wielowarstwowe, nominalnie nie tak świetne jak 70 pierwszych procent Chave’a, lecz ostatecznie najbardziej do picia. Kolejnym potwierdzeniem są białe wina z miejsc, które nigdy nie uchodziły za najwybitniejsze – a dziś szalenie modnych i nie bez kozery, bo bardzo dobrych (Kanary, Grecja, francuski Sud-Ouest i tak dalej, i tak dalej)
Na takie szmargdowo-pustelnicze dictum są dwa rozwiązania. Pić takie, jak wyżej wspomniane, wina rzadko, żeby odpocząć od naszych kwasiorów, od naszych lekkości i zwiewności i żeby dostrzec inny możliwe światy. I rozwiązanie kompromisowe: pić takie wina w lekkich kieliszkach, które swoją lekkością odciążają nieco wrażenie ciężkiej obfitości.
Ach, lekkie kieliszki. Nieznośna lekkość kieliszka!! Ich niebywały przyrost, ich imperatywne rządy.
Od paru lat lekkie kieliszki narzucają się, wygrywają degustacje kieliszków w cuglach. Już wszyscy producenci szkła je wytwarzają, modzie nie da się oprzeć. Lecz to nie tylko moda, to fakt. To nie tylko wiara, to stwierdzenie: lekkość szkła służy winu. Wraz z powrotem do win delikatniejszych nastąpiła fala krzystałowej lekkości. Przedmiot poszedł za duchem, materia za ideą. Kiedyś wspaniały filozof Bachelard pisał, że najpierw trzeba marzyć o skrzydłach, żeby urosły skrzydła. Marzyliśmy o delikatności, pieszczocie (a nie macaniu), o cieniutkich dotykach, to proszę! Urosły skrzydła, marzeniu zaczęła towarzyszyć najdelikatniejsza (i oczywiście droższa) materia. Kto nie ma lekkich jak piórko kieliszków, kto posługuje się starymi Riedlami albo kapłanami jednorodności, One for all, czyli dawnymi mistrzami ceremonii, czy nawet nowymi osiągnięciami jak kieliszki sygnowane przez Janics Robinson, ten niestety odpada i nie wie, co to wino. Lekkie kieliszki to nasze nowe szmaragdy, ba, to nasze diamenty, nasz cel i sens.

Marek Bieńczyk

- pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy "Kronik wina"; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski "Wina Europy". Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT