Vinisfera

Moje (nie)życie z Romaną

Miałem zamiar napisać dzisiaj kronikę jak najbardziej demokratyczną, zaczynając od Baudelaire’a i jego wiersza „Wino gałganiarzy” (gałganiarze to paryski prekariat, śmieciarze i im podobni), lecz wpadłem w prasie angielskiej na pewną informację, która najpierw mnie rozśmieszyła, później zastanowiła i nici z z mojego równościowego zamiaru, zamiast o wszystkich, będzie o happy few. Do których nie całkiem siebie zaliczam.
Otóż informacja była następująca: norweski monopol winiarski Vinmonopolet ogłosił, że od lutego 2023 będzie sprzedawał partię najgłośniejszych burgundów, w tym Romanée-Conti. Oczywiście w bardzo ograniczonej ilości. A że norweski monopol, podobnie jak całe norweskie państwo, szanuje demokrację (no, jednak demokracja!) i nie da się tam niczego załatwiać na lewo, sprzedaż miała działać na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”. Niemal tydzień wcześniej ustawiła się przed właściwym sklepem w Oslo sześciosobowa kolejka, by łyknąwszy mrozu przed łyknięciem burgunda, doczekać otwarcia bram do raju.
W pierwszej chwili zachichotałem, później na moment zrobiło mi się żal kolejkowiczów, gdyż przypomniały mi się czasy festiwalu filmowego „Konfrontacje” w latach 70. zeszłego stulecia: trzeba było stać po karnety całą noc i więcej, co chwila sprawdzać się na społecznej liście oczekujących, wadzić się z tymi, co usiłowali się wepchnąć na chama itp. itd. Jednak współczucie szybko minęło: doczytałem bowiem, że norwescy kolejkowicze mają dostęp do toalety, do jedzenia na miejscu i że każdy zna swój numer i go przestrzega. Do tego doszło mnie, że współczucie tym bardziej jest zbędne, iż towarzystwo oczekujące musi mieć kasę, o której winnym kronikarzom się nie śniło.
Czekałem, aż wzbudzi się we mnie zazdrość lub zawiść, lecz szczerze mówiąc jakoś ich nie poczułem. A przecież nigdy w życiu nie piłem Romanée-Conti, o czym skrupulatnie od ćwierćwiecza w moich kronikach informuję. Pamiętacie tę anegdotę o Zdzisławie Maklakiewiczu i Janie Himilsbachu? Kiedy to po śmierci tego pierwszego Himilsbach wydzwania do matki Maklakiewicza i prosi Zdziśka do telefonu. Matka informuje go, że przecież Zdzisław nie żyje, na co Himilsbach: – To on ciągle nie żyje?
No więc ja ciągle nie piłem Romanée-Conti. Nie mogę się uskarżać, jeżdżąc na różne degustacje (zwłaszcza w czasach gdy podawno jeszcze w Burgundii grube butelki), a także dzięki wielkiej pomocy przyjaciół w Polsce, miałem okazję napić się wszystkich burgundzkich grand cru z wielu roczników. Oczywiście nie od wszystkich producentów, ale największe parcele mam – poza tą jedną – zaliczone. Piłem nawet dawno temu Musigny spod ręki Madame Bise-Leroy; dzisiaj chodzi ono po kilkadziesiąt tysiący euro.
Do pełnego burgundzkiego consomatum est brakuje więc tylko tej jednej butelki. Ile mógłbym dla niej zrobić, założywszy, że dostanę łyka za darmo? Kiedyś mojemu kumplowi we Francji zapowiedziałem, że jak wytrzaśnie i otworzy Romanée-Conti, to nie przyjadę i nie przylecę, lecz przyjdę do niego z Polski na piechotę. Mówiłem całkiem poważnie; młody byłem, dałbym radę. Czy odstałbym dziś tydzień w Oslo? Wielkie pytanie.

Ta sama kwestia brzmi w uogólnieniu: nie pytaj, co wino zrobi dla Ciebie, pytaj, co ty możesz zrobić dla wina. Mój przyjaciel pojechał samochodem do Szwajcarii po jedną butelkę, Musigny od Comte de Voguë, żeby tylko mieć ją na czas naszego spotkania. Sam byłem gotów przeczłapać tysiąc sześćset kilometrów. Inny kumpel, o czym kiedyś pisałem, przewiózł, zanim weszliśmy do UE w plecaku dziewięćdziesiąt butelek. Zdarzały się inne czyny chwalebne, które pominę, bo bardzo niezgodne z prawem, ale zgodne z pasją do wina. Są tacy, którzy dla wina wszystko porzucili, swój zawód, swoje wykształcenie, możliwości kariery, niekiedy żony (rzadziej mężów). Czasami czyny nie są tak heroiczne, lecz warte docenienia: ktoś wrócił wcześniej z wakacji, bo szykowała się ciekawa degustacja. Ktoś inny zamiast czytać książki pomocne do doktoratu, siedział na winiarskich stronach na internecie. Albo zamiast iść z dzieckiem do muzeum w Paryżu, szedł z nim do cave de vins. Albo w ogóle zrezygnował z rodzicielstwa – przykłady wielkie i małe można długo jeszcze mnożyć. Nie znam prawdziwego winomana, który by jakichś poświęceń nie dokonał.
A nie mówię o poświęceniu największym. Kanadyjski instytut do spraw zdrowia ogłosił niedawno, że powyżej dwóch kieliszków wina tygodniowo o zawartości 12% ryzyko wszelkich chorób, w tym najgorszych, rośnie niepomiernie. Już nie „14 units”, jak u Anglików, już nie „5 units” jak u Amerykanów, lecz tylko dwa łyki i to niskoprocentowe.
Okey, lecz przecież Romanée-Conti. Kiedyś, wciąż głosząc urbi et orbi, żem Romany nie pił, byłem przekonany, że to tylko kwestia czasu. Sam sprawę trochę zaniedbałem, można było się starać w samej Burgundii, ale trzeba było się prosić, słaby w tym jestem. A przecież samo nie przyjdzie. Przez jakiś czas myślałem sobie jako lord: kurczę, coś niecoś dla wina zrobiłem, należy mi się. „Nam się Romana po prostu należała!”. Teraz już do mnie doszło, że się nigdy Romany nie napiję. Lecz nagle zaczynam to rozumieć całkiem inaczej. Nie jako nieszczęście degustatora. Tak mianowicie, że nie da się w życiu wszystkiego wyczerpać i że to o życiu (i o winie) dobrze mówi.
Tak, lordzie, wypada, zabrać tęsknotę ze sobą.

Marek Bieńczyk

- pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy "Kronik wina"; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski "Wina Europy". Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT