Vinisfera

Swąd dziegciu… Czy polscy winiarze piją wino?

Oto ciekawy głos dotyczący zagadnienia, które w rozmaitych winiarskich dyskusjach roztrząsaliśmy wielokrotnie. Jakie wina piją polscy winiarze, jak „kalibrują” swoje enologiczne aspiracje? Tekst ten jest facebookowym wpisem Lecha Milla (Winnica Dom Bliskowice), który w całości przytaczamy.


Oto ciekawy głos dotyczący zagadnienia, które w rozmaitych winiarskich dyskusjach roztrząsaliśmy wielokrotnie. Jakie wina piją polscy winiarze, jak „kalibrują” swoje enologiczne aspiracje? Tekst ten jest facebookowym wpisem Lecha Milla (Winnica Dom Bliskowice), który w całości przytaczamy.

Czy polscy winiarze piją wino?
Tym pytaniem, na pozór retorycznym, pstryknął swego czasu w słuchaczy, niczym resztkami skruszonego korka, redaktor Tomasz Prange-Barczyński. Zrobił to, poraniony intensywnością przeżyć na jakichś krajowych zawodach, w których namiętnie startują polscy producenci zdobywając tam naręcza cennych medali i dyplomów. Nie, nie stawiam zarzutu, że pytając o winiarzy zapomniał o winiarkach, gdzieżby tam. Znam go od tej strony aż za dobrze i wiem, że mocno stoi na środku tratwy z napisem Pro-Femina.
Idzie o to, że pytanie jest wypełnione po brzegi oczywistością, niczym świeżo opróżniony kieliszek zapachem po winie. No bo przecież piją. Piją wino, bo cóż innego mieliby pić? Ale w pytaniu tym, jak w ruskiej babuszce, tkwi sprytnie ukryty ciąg dalszy: a jakież to wino piją polscy winiarze (i winiarki)? Ano, piją głównie swoje. Tak jak piekarz pojada raczej swoje pieczywo, matka głaszcze głównie swoje dzieci a poeci czytają najczęściej swoje własne wiersze. Czy to dobrze dla sprawy, czy źle – trudno na czczo wyrokować. Ale przecież – ktoś słusznie zauważy – być może redaktorowi chodziło o coś więcej? Może pytania pomocnicze, które wisiały w powietrzu i nigdy nie wybrzmiały, były mniej więcej takie: czy polscy winiarze – i winiarki -mają jakiś swój ideał, jakiś wzorzec, z którym chcieliby się mierzyć, postać przy nim z dumnie podniesioną głową, a być może nawet przeskoczyć z dużym zapasem wysokości? Czy jeśli piją, to piją konceptualnie czy raczej analitycznie? Czy pijąc, rozbierają napój po wielokroć na cząsteczki i ponownie składają, by w końcu – niczym chińscy specjaliści od podobnych operacji -starać się zrobić ersatz, naszą polską namiastkę oryginału? Wino takie jak, a nawet lepsze? Niestety, na tak postawione pytania odpowiedzi nie zna nikt.
A odpowiedź jednak jest, jest ich nawet kilka. Wszystkie równie prawdziwe jak wiodące na manowce. No bo wyobraźmy sobie, że jakiś polski winiarz – lub winiarka – pije namiętnie Vosne-Romanee. Pije troszkę sybarycko, ale głównie jednak analitycznie. Rozkłada napój na cząsteczki, składa w całość, rozkłada, składa… I tak wciąż, z każdą butelką i z każdym rocznikiem. Aż dochodzi do wniosku, że wszystko o tym winie już wie, więc postanawia zrobić „coś w podobie”. Utwierdza się w przekonaniu, że warsztacik na Podkarpaciu czy na lubelskiej zielonej górce jest idealnym do tego miejscem, więc robi i robi, robi i robi… (jest taka książeczka dla dzieci, nakłania malucha do robienia kupy na nocniku). I to jest jedna odpowiedź. Spektakularnie katastroficzna.
Druga jest taka oto. Spotykałem się dwukrotnie z Istvanem Inhauserem i parokrotnie z Belą Fekete. Co prawda sto lat temu, więc wszystko od tego czasu uległo zmianie, ale jednak kto miał tę przyjemność, wie o czym piszę (reszta niech poczyta teksty Wojtka Bosaka lub Mariusza Kapczyńskiego o winach z Somlo). Otóż obaj ci mało komunikatywni gentelmani – a byli to fachowcy co niemiara, niepiśmienni w zawodzie jak należy i bez dyplomu ukończenia enokursu – pili tylko swoje. Prawie tylko. Z piwnicy sąsiada pili mniej, z drugiej strony Góry jeszcze rzadziej a już z Meo-Camuzet wcale. Co nie przeszkadzało im robić wina znakomite, niepowtarzalne i nie do podrobienia. Nie pili obcego nie dlatego, że swoje świadomie ustanowili arcywzorem ignorując resztę, lecz po prostu nie mieli pojęcia o istnieniu Meo czy Vosne. Szczerze, skromnie i z zapałem kisili swoje winogronka nie wychylając nosa poza miedzę własnej parceli a próg winiarni był nieprzekraczalnym progiem ich percepcji. Smak tych win wspominam z nostalgią, kilka butelek przechowuję jak pamięć po zgubionej lata temu obrączce i wciąż mocno zastanawiam się, ile ważyć musi wydarzenie, które otworzy mojego ostatniego istvana.


Lech Mill (fot. M. Kapczyński)

Ale są też, jako się rzekło, inne odpowiedzi. Na przykład taka, że chcąc robić wina w stylu Carlo Wiadomojaki, słynnego z niezłomności napitku trzymającego wartę na półkach stacji paliw, należy wykonać pobieżną analizę laboratoryjną i po prostu użyć tych samych składników, bez zbytniej troski o kierunek mieszania. I robić, i robić i robić. Taką odpowiedź można byłoby przypisać winiarzowi (lub winiarce), który jest koneserem Carla i ten typ wina admiruje, gdyż bardzo lubi swoją teściową. No i lubi, jak kasa się zgadza, więc zawsze wybierze więcej niż lepiej. Bo więcej to dla niego lepiej. Chociaż przyznać trzeba, że:
„To też jest ambitne wielce
przepchnąć na półce Carlo
jak Radom przepycha Kielce”.
Więc jak to jest Panie Redaktorze? Czy rzeczywiście warunkiem koniecznym do zrobienia interesującego wina jest najpierw wybór i dogłębne poznanie wzorca z Sevres a potem żmudne strojenie aż do osiągnięcia zgodności miarowej? Czy opity rieslingami od Kellera Janko Muzykant znad Wisły może złożyć instrument łapiący choćby kawałeczek nuty oryginału? Osobiście wątpię, wręcz stanowczo wykluczam. Powodów jest wiele: bo deseczka nie ta, dłutko zbyt toporne, ręka zgrabiała od jesiennych chłodów a ucho przywykłe stuleciami do bożecośpolskę, niezbyt dokładnie rejestruje metrum Bacha. I choćby taki lutnik – albo lutniczka – wyżłopał całe Der Kellersee, to i tak wystruga z fujarki dudy.
Jeśli zatem umówimy się, że robienie wina ma coś wspólnego z twórczością – a ta, jak wiadomo, jest oceniana niekoniecznie przez pryzmat obiektywnie istniejących kryteriów – to widzę tu dwie skrajnie odmienne drogi, którymi może podążać polski producent.
Pierwsza droga, krzyżowa: adept pije hektolitrami to nieszczęsne Vosne-Romanee, po czym zbiera swoje jagódki, siada na nocnik i próbuje, i próbuje, i próbuje… W końcu najpierw obcina sobie ucho, potem zabija anioła stróża, by w końcu wbić w pragębę szpunt od beczki i skończyć w okowach abstynencji okrutnej.
Druga droga, przez mękę: odcina się od Carlo, zapomina o barolo, wylewa za kołnierz wielkie i małe rodany i staje przed białym płótnem z paletą wybraną przez Google. Pichci w piwnicy swoje oderwane od realu specyfiki i niczym winiarski Nikifor czeka, aż o jego inaczej fasowane flaszki potknie się przechodzący mimo Banach i poniesie w świat wieść o genialnym naturszczyku-winiarczyku (albo winiareczce). Jak się poszczęści, to będzie tak, a jak nie, to patrz wyżej: krzyżowa.
Są jeszcze inne warianty eksploracji bezdroży polskiego winiarstwa. Bardziej oczywiste i sensowne, co niestety dla Polaka (i Polki) z definicji brzmi zniechęcająco. Na przykład taki: nie stroszmy wąsów, spuśćmy ciśnienie z żyłek na skroniach. Przepuśćmy pędzące auta, wszak one jadą do Szampanii, Burgundii, Bordeaux. Nie staną dla podróbek „takich jak”. One jadą zwilżyć gaźniki prawdziwym szampanem, burgundem, bordosem i nikt ich nie przekona, że zrobią to gdzie indziej niż tam, w mateczniku. Ich nawigator beznamiętnie obwieszcza, że owszem, ten mijany przydrożny folklor bywa zaskakująco ciekawy i wart wrzucenia pieniążka do puszki, ale to wszystko. Po oryginały to jednak nie tu, panie dzieju.
A gdyby tak omieść trzeźwym okiem bezmiar pustki, w której chcemy ustawić swojego winnego Złotego Cielca i przyjąć z pokorą jej niepokalaną dziewiczą płaskość, jej teraźniejszą nijakość, bez złudzeń, że oto już, za chwilę dogonimy coś, co powstawało wiekami całymi? Otworzyć umysły oraz kubki smakowe na to, co od zawsze jest wartością przypisaną do miejsc niczym pawie pióro do krakowskiej czapki? Poznać dzieła mistrzów i nauczyć się odróżniać Amarone od Rafaela a Carlo Cośtam od Maneta? A potem cierpliwie szukać własnej ścieżki do gwiazd, upadając i wstając, i nie nazywając jej od razu autostradą. Może wtedy auta przystaną a ludzie – o ile warci są tego – sami podejdą i zapytają o wino. Nie o wino takie jak, ale o wino. Wino stąd.
Zatem pij polski winiarzu – i winiarko – swoje wino, pij na zdrowie. Ale zerknij czasem do dobrych albumów i odwiedź muzeum, by nabrać pewności, że dzieło twojego życia nie jest w oczach koneserów jedynie sprawnym, ale jednak epigońskim, wymazem.

Lech Mill

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT