Vinisfera

Szabla i szklanka

Marek Pluta znany jest importerom i miłośnikom węgierskich win. Prywatne koleje losu spowodowały, że zamieszkał na Węgrzech i spędził tam już kilkadziesiąt lat, sporą część tego czasu poświęcając sprawom związanym z eksportem wina, biznesowym relacjom między Węgrami a Polską. Miał możliwość przyglądać się ewolucji węgierskiego rynku winiarskiego, obserwować zmiany, jakie zachodziły na nim na przestrzeni dekad. O tym postanowiłem z nim porozmawiać.

Marek Pluta znany jest importerom i miłośnikom węgierskich win. Prywatne koleje losu spowodowały, że zamieszkał na Węgrzech i spędził tam już kilkadziesiąt lat, sporą część tego czasu poświęcając sprawom związanym z eksportem wina, biznesowym relacjom między Węgrami a Polską. Miał możliwość przyglądać się ewolucji węgierskiego rynku winiarskiego, obserwować zmiany, jakie zachodziły na nim na przestrzeni dekad. O tym postanowiłem z nim porozmawiać.

Mariusz Kapczyński: Z tego co mi wiadomo, w Pana historii związanej z Węgrami jest silny wątek prywatny i – powiedziałbym – mocno romantyczny…

Marek Pluta: Rzeczywiście. Cała historia zaczyna się tak, że pewnego dnia piękna, młoda Węgierka przyjechała do Polski z biurem turystycznym, na wycieczkę. To była taka typowa „objazdówka”: Kraków-Warszawa-Gdańsk. Tę dziewczynę poznałem w Gdańsku, w klubie studenckim „Żak”. Bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Widzieliśmy się później jeszcze trzy razy, z czego ten trzeci raz to był już nasz ślub (śmiech). Wyobraża Pan sobie? Tym miłym sposobem trafiłem na Węgry. Spędziłem tam już 40 lat. Jednak ciągle podróżuję, jestem w stałym kontakcie z Polską.


Marek Pluta (fot. Mariusz Kapczyński)

Zanim jednak wsiąkł Pan w węgiersko-winiarskie klimaty zajmował się Pan czymś zupełnie innym, również ciekawym sportem...
Pracowałem wtedy w biurze projektów, a później  w Stoczni Gdańskiej. Byłem tam technologiem. Pamiętam – zarabiałem wtedy 2300 zł… Po pracy grałem w rugby w Lechii Gdańsk. Grałem z numerem jeden, byłem tzw. „młynarzem”. To ta osoba, która jest na pierwszej linii młyna, „wybiera” piłkę z kręgu, jest też odpowiedzialna za wrzuty piłki z autów. To była ciekawa przygoda sportowa. Do dziś lubię oglądać w telewizji rozgrywki europejskiej ligi rugby.

A Węgrzy są dobrzy w rugby?

Słabi, nie mają sukcesów, istnieją tylko dwa kluby. Większym powodzeniem cieszy się piłka wodna.

Wróćmy do Pana historii. Jak dalej potoczyły się losy?

Osiadłem na Węgrzech, w Kaposvár. Języka nie znałem, nawet z żoną rozmawiałem po rosyjsku. Zacząłem pracę w fabryce produkującej części podzespołów elektrycznych. Ale ta fabryka padła. Ówczesny premier Miklós Németh zastopował oficjalny, państwowy eksport do Rosji, bo Rosjanie przestali płacić. Straciłem więc pracę. Na bezrobociu byłem jednak tylko dwa dni. Wtedy w węgierskim czułem się coraz lepiej i poproszono mnie o tłumaczenie z polskiego – pewna firma chciała eksportować wino do Polski. To był kwiecień 1992 roku. Spółka nazywała się Wino Hungary. Miałem tam popracować parę dni a zostałem na parę lat… (śmiech) W tym czasie miałem możliwość zdobycia sporej wiedzy na temat węgierskiego winiarstwa i wina, bo do tego czasu była ona na dość podstawowym poziomie.

Udało się wtedy wyeksportować coś do Polski?

Dyrektor firmy otrzymał w tym czasie wiadomość o upadających w Tokaju winiarskich spółdzielniach, pozostawało w nich dużo niesprzedanego wina. Padł pomysł, żeby sprzedać je niedrogo do Polski. Firma podjęła rozmowy w języku angielskim, ale negocjacje były niezbyt udane. Poproszono mnie. Język polski okazał się przepustką. Szybko nawiązałem kontakty z firmami, które kupowały wino luzem i rozlewały w Polsce. Tani tokajski furmint miał wtedy wzięcie, chętnie go kupowano. Współpraca zaczęła się rozwijać.


Tokajskie krajobrazy (fot. Mariusz Kapczyński)

Firma sprzedawała wino tylko do Polski?
Dużo sprzedawaliśmy do Moskwy. Tam wysyłaliśmy jednak wina butelkowane. Było masę innej pracy – spółdzielnie upadały, ale tworzyły się nowe. Nawiązałem współpracę z tokajskim Disznókő, obecnie bardzo znanym producentem. Uczyłem ich praktycznych rzeczy związanych z eksportem do Polski – jak banderolować butelki, wypełniać papiery, załatwiać formalności. Dużo też jeździłem – poznawałem winnice, winiarnie, ludzi.

Był to wtedy gorący czas na robienie biznesu.
..
Kontakty z Rosją rozwijały się wtedy bardzo dynamicznie. To był rzeczywiście wielki boom – podobnie zresztą jak w Polsce. Porównałbym to do amerykańskiej gorączki złota. Tradycyjnie rynek węgierski przygotowany był pod rynek rosyjski więc były wypracowane praktyczne podstawy działania. Wtedy można było sprzedać tam niemal wszystko. Tak powstawały duże kapitały. Pamiętam, że raczej nie robiło się wtedy przelewów, płaciło gotówką – w aktówce, w samochodzie, woziłem wtedy po 80 milionów forintów… W naszej firmie było 6 osób, masę pracy, sprzedawaliśmy bardzo dużo. W pierwszym roku działalności sprzedaliśmy milion butelek… Pewnego dnia mieliśmy nawet wizytację z ministerstwa – chcieli się dowiedzieć, jak to się dzieje, że taka mała firemka sprzedaje tak duże ilości wina.

Wszystko szło aż tak gładko?

Do czasu. Mój szef był dość łatwowierny. Nasz ostatni rosyjski odbiorca zamówił około miliona butelek i nie zapłacił. Twierdził, że wina były zepsute… To zachwiało firmą, straciliśmy płynność, pojawiły się kłopoty, procesy sądowe. W 1997 roku znowu zostałem bez pracy. Ponieważ znałem język polski i węgierski, zdobyłem doświadczenie, zdecydowałem się założyć firmę – nazwałem ją Borház Hungary. Pojechałem do Polski, odnowiłem kontakty, nawiązałem nowe. Działałem ostrożnie, bo nigdy wcześnie własnej firmy nie prowadziłem.

Jakie w tym czasie sprzedawało się wina do Polski?

W drugiej połowie lat 90. wina węgierskie musiały być tanie i musiały się nazywać Egri Bikaver lub Tokaj furmint. Zdobywać wina za dobrą cenę było dość łatwo. W latach 1992-1995 na Węgrzech ustawowo rozwiązywało się spółdzielnie. Wiele dużych winiarni upadało, ich produkcja ustawiona była na ilość nie na jakość. To były potężne kombinaty, które miały produkować dużo i tanio. Kadzi ze stali nierdzewnej nie można było tam uświadczyć…


Marek Pluta w tokajskich winnicach (fot. Mariusz Kapczyński)

Dużo się jednak od tego czasu zmieniło
Oczywiście, jest znacznie lepiej, choć winnic jest o wiele mniej. Wtedy było ich około 130 tysięcy hektarów a teraz jest 67 tysięcy. Jednak jakość win na tym zyskała. W ogóle zmienia się podejście do jakości, zmienia się też pokolenie winiarzy. Są związane z tym dylematy – czy przekazać winnicę synowi, który pracuje w Budapeszcie i najczęściej jest niezainteresowany winiarstwem – czy ją sprzedać? A chłop węgierski – tak jak i polski – jest bardzo mocno przywiązany do ziemi. Niektórzy jednak decydują się na radykalny krok – unijne dopłaty, które przysługują za wycięcie uprawy.

Jak zmieniała się na przestrzeni lat sytuacja w sprzedaży węgierskiego wina?
Sporo zmieniło przystąpienie do Unii Europejskiej, ze względu na rozmaite nowe przepisy i formalne wymagania. Dużo zmian spowodował też masowy napływ win z Nowego Świata. Dziś widać też, że duże firmy jak Lidl czy Biedronka zaczynają importować coraz większe ilości niedrogich win z różnych stron świata – blokują tym samym małych producentów, których nie stać na marketing ani na drastyczne obniżenie cen. Widzę też inne zmiany – polscy klienci są zaskoczeni ze Egri Bikaver może kosztować 50 zł choć kojarzą to wino tylko z najniższych półek. Z drugiej strony – są bardzo zaskoczeni jakością tych nowych bikaverów. Sami winiarze też starają się być bardziej elastyczni. Widzę jak „moi” egerscy producenci, jak Tamas Sike, Lajos Varsányi, Lajos Gál czy Zoltan Simko, zaczęli robić wina metodą redukcyjną, która daje w efekcie aromatyczne, bardzo świeże wina. Robią je, bo takie są współczesne trendy rynkowe i oni się na nie godzą.

Jednak winom węgierskim wyraźnie brak promocji w Polsce

Niestety, to jest wielka bolączka tamtejszego winiarstwa.

Przyjaźń między Polakami i Węgrami jest już przysłowiowa. Wydaje mi się, że Polacy naprawdę lubią Węgrów. A kiedy obserwuje Pan to z drugiej strony, od środka – Węgrzy nas lubią?

Polacy są lubiani. Węgrzy na słynne powiedzenie z „bratankami, szablą i szklanką” również się powołują. Ceni się polskich pisarzy, np. Mrożka czy Sienkiewicza, pamięta polskie filmy, których nawiasem mówiąc prawie w ogóle w tej chwili na Węgrzech się nie emituje. Widział Pan zapewne wywieszone polskie flagi przed sklepami z winem – to czytelny sygnał, że się na naszych rodaków tam czeka, ceni ich i że może nawet tam troszkę w naszym języku się mówi. To miłe gesty. Polacy ciągle chętnie odwiedzają Węgry, choć np. nad Balatonem jest ich znacznie mniej, bo na wakacje wybierają jednak Chorwację.
Te polskie sympatie wyraża raczej starsze pokolenie. Młoda inteligencja pracująca w biznesie nie ma sentymentów, interesują ją głównie wyniki finansowe – tym bardziej, że obecna sytuacja ekonomiczna jest skomplikowana. Węgrom żyje się teraz trudno. Gospodarczo jest źle, eksport do Polski jest słaby.


Marek Pluta w rozmowie ze Stephanie Berecz z Kikelet pince (fot. Mariusz Kapczyński)

Za co można polubić Węgrów?
Węgrzy są bardzo przyjaźni, bezpośredni. Naprawdę nas lubią. Więcej i szybciej mogę coś tam załatwić jako Polak niż jako Węgier. Kiedy słyszą „lengyel” to jakoś od razu jest mi łatwiej (śmiech). Jako narody mamy jakąś wewnętrzną, wspólną emocję, która nas łączy. Poza tym, bardzo lubiane są polskie produkty. „Moi” winiarze bardzo lubią, np. żurek, kabanosy…i żubrówkę.

Najsympatyczniejszym łącznikiem między Polską a Węgrami ciągle pozostaje chyba wino. Pana zdaniem zyskało ono na jakości w ostatnich czasach?
Oczywiście. I to nie tylko wino. Kiedy na początku lat 90. jeździłem po Tokaju – wyglądał mało atrakcyjnie, kryzysowo, był jak mocno zapuszczona wioska. Dziś jest zupełnie inaczej. Region wygląda dobrze, czysto, jest gotów na przyjęcie turystów. Przyznam, że nie sądziłem, że Węgrzy pod względem turystycznym tak szybko staną na nogi, wydźwigną się z kryzysu. Pozwoliła im na to umiejętność wykorzystania funduszy unijnych, chęć do działania, zaradność – pod tym względem to również podobny do Polaków naród.
Było mi bardzo miło, że winiarze z Tokaju docenili moje wysiłki. W 2002 roku jako pierwszy Polak zostałem rycerzem zakonu winiarskiego „Vinum Regum Rex Vinorum”, za zasługi w eksporcie wina Tokajskiego.

Tokaj wiele zawdzięcza inwestującym tam w wino i winiarnie dużym, zagranicznym firmom, bankom, etc. Widać duże inwestycje w sprzęt i infrastrukturę. Są tacy Węgrzy, którzy sądzą, że przy całej dobrej stronie tych posunięć, gubi się jednak gdzieś prawdziwy duch tych win, że psuje się obraz tradycyjnego tokaju, jako wina, że jest to odejście od tradycji.
Tak mówi najczęściej starsza generacja winiarzy, młodzi podchodzą już inaczej – potrafią zaczerpnąć zarówno z przeszłości jak i z nowoczesnych trendów. Weźmy taką winiarnię jak Szilágyi Pincészet z Sátoraljaújhely. Mają nowiusieńkie budynki i sprzęt. Z jednej strony – udanie wykorzystali fundusze z UE, z drugiej – odbywa się tu produkcja tak ultra tradycyjnego, niemal zapomnianego wina, jakim jest maślacz [máslás – to wino uzyskiwane poprzez zalanie moszczem lub bazowym winem osadu powstałego po szlachetnych winach aszú – przyp. M.K.]. Od nowoczesności uciec się nie da, ale można wiele starych a dobrych rzeczy zachować. Mój przyjaciel, doświadczony winiarz – Gábor Sajgó – to też przedstawiciel starej szkoły. On i jemu podobni sądzą, że „stary” Tokaj to ich świat, żyją latami 50., 60. czy 70-tymi. Pamiętam, że kiedy sprzedawałem jego wina, zawsze był kłopot z etykietkami, jego estetyczna ich wizja była inna niż moja – preferował bardziej staromodny styl. Długo trwało zanim przyjął moje koncepcje. Są i inni, np. Kis Istvan, to też starszy facet , konserwatysta, ale jednak cały czas stara się przestawić coś na nowsze tory, poprawiać w nowocześniejszym duchu.

Jak Pana zdaniem będzie w przyszłości wyglądać winiarska relacja między Polską a Węgrami?
Widzę sprawę jednoznacznie – jeśli węgierskie firmy winiarskie nie dostaną funduszy na promocję, jeżeli o winach węgierskich nie będzie się mówić, pisać – to będzie kiepsko. Węgrzy powinni o te sprawy zadbać. Tutejsze winiarstwo jest w o tyle niezłej sytuacji, że wino odnosi sukces na miejscu i jakoś radzi sobie za granicą. Jest jednym z najważniejszych dla Węgrów  produktów – lokalna konsumpcja wynosi około 37-40 litrów na osobę. Jednak to nie wystarczy, trzeba zadbać o rynki zbytu, zabezpieczyć się na przyszłość. Z drugiej strony – nie wszystkie firmy mogą sobie pozwolić na to, by promować się na rynku polskim. W Hiszpanii, Francji, Włoszech są przy ministerstwach odpowiednie placówki odpowiedzialne za promowanie wina i innych produktów spożywczych. Na Węgrzech tego nie ma.

Z Pana perspektywy, który region cieszy się największym powodzeniem w Polsce? 
Tokaj i Eger, chociaż teraz nie ma klucza regionalnego, raczej cenowy. Wino tańsze – z natury chudsze, mniej bogate – w czasach kryzysowych ma niezłe notowania. Tyle, że niedrogich win na rynku jest sporo. Tu znowu wraca nam kwestia odpowiedniej promocji i marketingu. Z mojego punktu widzenia – dla Polaka, do weekendowych obiadów, ciągle sprawdza się wino półsłodkie czy półwytrawne.


Tokajskie klimaty… (fot. Mariusz Kapczyński)

Ma pan ulubionego winiarza, po którego wina zawsze chętnie Pan sięga?

Znam bardzo wielu węgierskich winiarzy, trudno jest mi wskazać ulubionego. Mam natomiast ulubione wina. Bodaj w 2006 roku Takler  miał wspaniałego merlota, Primarius to było bardzo zaskakujące jakością wino. Vilmos Thumerer miał dawniej wspaniałe wino cuvee Villi Papa, utrzymane w innym niż dziś stylu, to była zupełnie inna linia – to chyba był rocznik 2004. Na myśl przychodzi mi też Nimrod Kovacs i jego wspaniale wino Nimrod 5 – płaciłem za nie 12 tysięcy forintów czyli prawie 200 zł za butelkę – było warto. To jeszcze było za czasów, kiedy jako enolog pracował tam Tamás Pók. Tanie i dobre wino kupowałem w Szekszard – cabernet franc, byłem zupełnie zaskoczony rocznikiem 2008 wina Domaine Gróf  Zichy  z winnic Baron von Twickel (dawniej Liszt Pincészet). Z kolei z regionu Sopron zawsze sięgam po kekfrankosa, z Matry lubię pić leanykę czy chardonnay. Badacony to dla mnie kéknyelű i wytrawne szürkebarát, lubię też sauvignon blanc z Etyek. Z Tokaju wspomnę o winie muscat lunel z winnicy Degenfeld. Długo by wymieniać . Naprawdę przybyło wiele bardzo solidnie wykonanych win na codzienną degustację.

Powiada się że im mocniej człowiek zapuści korzenie, wsiąknie w dany kraj, to zaczyna myśleć i liczyć w danym języku. Jak jest u Pana?

Proszę pana, liczę i myślę po węgiersku. Ja nawet najpiękniejsze sny mam w tym języku…

Rozmawiał – Mariusz Kapczyński

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT