Paris, Paris
Na przełomie marca i kwietnia pojechałem do Paryża napić się win niefrancuskich. Dodam od razu, że nie jest to całkiem prawda. Chciałem też napić się kilku win francuskich. Prawdziwsza prawda jest też taka, że chciałem obejrzeć parę wystaw, w tym wystawę Marka Rothko. Oba projekty dało się zresztą niejako połączyć. Wpatrywanie się w niektóre jego płótna, a zwłaszcza w jego ciemne czerwienie, nie może nie kojarzyć się z kontemplacją wina. Ten, komu z kłopotami przychodzi zrozumienie, czym jest wielowarstwowość (multilayered wine), jak piszą angielscy degustatorzy) wina, wielkiego wina, spotkanie z dziełem Rothko otworzy oczy.
Bo też obrazy Rothko monochromatyczne są tylko pozornie. Każdy z nich składa się z kilkudziesięciu warstw, w interesującym mnie przypadku (bo ciemne czerwienie Rothko lubię najbardziej) nawet z czterdziestu. Nota bene z tego względu przede wszystkim – inną istotną kwestią jest wariant koloru, zważywszy że Rothko sam komponował farby, których używał – obrazy te są nie do podrobienia, nawet w najbardziej wyspecjalizowanych warsztatach chińskich. I choć obrazy Rothko nie są dosłownie, fizycznie „grube”, to po dłuższym wpatrywaniu się w nie dosłownie można poczuć ich głębię, tak jakbyśmy schodzili warstwa po warstwie w kierunku czegoś nienazwanego, a świetnego; jakbyśmy w nie stopniowo, krok po kroku, wnikali, czyli zanikali w ich wnętrzu. Coś podobnego może się zdarzyć przy niektórych arcydzielnych winach: zapominamy przy nich, że jesteśmy oddzielnym podmiotem, poddajemy się, zaczynamy w nie właśnie wnikać, oddawać się ich zewowi, jak marynarze wysłuchujący głosu syreny.
Czy jest to to doświadczenie mistyczne? Nie w sensie dosłownym, ani w przypadku dzieła Rothko, ani w przypadku wina. Ale coś z tej puli; ocieramy się o mistyczną możliwość, a jak to doświadczenie odbierać i jak, w jakim języku, jakimi słowami je opisywać, to niech już każdy sam decyduje. A sama wystawa, podobnie jak świeżo otwarta wystawa Brancusiego, fantastyczna. Paris, Paris.
Ale wracam do zamiaru wstępnego: napić się w Paryżu win niefrancuskich. To nie jest tak trudne jak kiedyś, listy win w knajpach nieco się rozluźniły i otworzyły na niegalijskie rozkosze. Wypatrzyłem, że w jednej z restauracji serwują od dawna poszukiwane przeze mnie wina greckie z wyspy Tinos; nigdy ich w greckich sklepach nie widziałem. I znowu: mówię niefrancuskie, lecz to nie całkiem prawda, bo robi je Francuz. No ale w Grecji, z greckich lokalnych odmian, z krzewów prefilokserycznych. Jerôme Binda, Domaine de Kalathas. Tyle się o nich naczytałem, tyle usłyszałem pochwał z namiętnych ust, że instynkt mimetyczny, który w poszukiwaniu win odgrywa podstawową rolę, mocno zadziałał. Zamówiłem nawet stolik, ale gdy przyszło co do czego, czyli do racjonalnej, a nie instynktownej refleksji, słowem do policzenia przyszłych kosztów posiłku na dwie osoby, zbladłem i dziesięć dni przed D-Day anulowałem rezerwację. Po powrocie do Polski stwierdziłem, że knajpa i tak potrąciła zaliczkę. Po gwałtownym liście protestacyjnym, niewolnym od przekleństw, splunięć i wyzwisk, odpowiedziano mi, że tak już mają, i że mogę sobie ów wkład odliczyć, gdy przyjadę spożyć ich posiłek kiedy indziej. Paris, Paris.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w innej restauracji z wybitną listą win wypatrzyłem inne jeszcze wino, na które poluję od dawna. Nie tyle może to konkretne wino, ale wino tego konkretnego producenta. Czyli Victorii Torres Pecis z Kanarów, z Gran Canarii. Rozejrzałem się na boki, przy sąsiednich stolikach zamówiono wyłącznie wina francuskie, na przykład młoda para naprzeciw zażyczyła sobie Chablis od Dauvissata i oczywiście był to bardzo dobry wybór. Nie na tyle jednak dobry, by pojawił się główny sommelier. A przy naszym stoliku, nie muszę dodawać, wiem, że jesteście ze mnie dumni, pojawił się, szeroko uśmiechnięty i cokolwiek zdziwiony naszym strzałem. Od słowa do słowa nawiązała się nić porozumienia, rozgadaliśmy się na dobre, sommelier powiedział, dlaczego zależało mu na winach Victorii w jego portfolio, nawet jeśli na razie nikt ich nie zamawia, ja powiedziałem, dlaczego tych win szukam, i było tak jak w dawnych czasach, kiedy to nawiązywało się przyjaźnie, tylko dlatego, że ktoś naprzeciw lubił podobnie jak ja, zespół, dajmy na to, Vanilla Fudge, albo stawiał zespół Budgie o wiele wyżej w hierarchii czystego rocka niż zespół Deep Purple. The Deep Purple. Tak, tak właśnie było, wspólnota estetyczna, zwłaszcza ta mała, mniej oczywista (no bo co to by była za wspólnota, gdyśmy zgodzili się z sommelierem co do wspaniałości Laffite’a), wiele może i szybko zbliża ludzi. Zbliża do tego stopnia że, kiedy już tylko z ogromną rozkoszą wypiliśmy wytrawną Malwazję spod ręki Victorii Torres Pecis, sommelier przyniósł jej niemal równie pyszną butelkę Negramoll. Na rachunku jej nie umieścił. Paris, Paris.
Czy wierzę w równowagę? W winach tak, w życiu, owszem, ale inną. Jak dobrze wiadomo, rachunek musi się zbilansować, rozkosz trzeba odpłacić cierpieniem. W ostatni wieczór poszedłem do restauracji z najlepszą kartą win w mieście, lecz z żarciem raczej tanim i bardzo średniej klasy. No ale ta lista. Piliśmy z przyjaciółmi tym razem wino francuskie, jedno z Morgon od Daniela Boulanda (kto nie pił Boulanda, ten nie wie, czym jest dobre gamay), było miło, lecz do czasu. W nocy nas dopadło (prawdopodobnie chodziło o powtórnie rozmrożony gravlax z łososia), i to tak mocno, że rozmawialiśmy jeszcze o tym wieczorze przez dobrych parę dni. Leżąc nadal w łóżku. Po raz pierwszy w życiu napisałem bezpośrednio do knajpy, oszczędzając im horroru, jaki by przyniósł mój wpis publiczny. Oddzwonili od razu, przeprosili cokolwiek od niechcenia i tyle, ani słowa o zwrocie kasy czy podobnie. Chodziłem tam przez lata, już więcej tam moja noga nie postanie i mój brzuch, czy co z niego zostało, nie usiądzie. Paris, Paris.
Jakie jeszcze inne wrażenia z pobytu? Mógłbym długo, lecz ograniczę się do wzmianki o moim drugim ulubionym po winie trunku, czy raczej o używce: kawie. Okropne espresso wszędzie, z prostego względu: w Paryżu niemal wszyscy używają Café Ricard. No ale też po prostu nie umieją espresso przygotować. Podobnie jak u nas w większości miejsc. Za to jego cena w samym centrum miasta – przy kontuarze – dwa razy mniejsza niż u nas w stolicy. Varsovie, Varsovie.
Dobrego majowego weekendu!
Marek Bieńczyk
Marek Bieńczyk
- pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy "Kronik wina"; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski "Wina Europy". Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.