Tasmania na start
Trochę wstyd jest mi się przyznać, że etykiety pochodzące z szeroko rozumianego Nowego Świata zazwyczaj lub, prawdę powiedziawszy, zawsze przegrywają u mnie rywalizację o miejsce w zakupowym koszyku ze swoimi, bogatszymi w tradycje europejskimi, krewniakami. Ta poniekąd mimowolna animozja nie wynika jednak z moich osobistych uprzedzeń lub ideologicznego europocentrycznego podejścia do wina.
Zasadniczo istnieją dwa powody tej mojej, co by nie było, dość poważnej winiarskiej ignorancji — styl oraz cena butelek pochodzących z innych kontynentów. Za wielką wodą są jednak regiony, do których zdarza mi się wzdychać i uśmiechać do niedostępnych na europejskich rynkach etykiet, które podziwiam pożądliwie na ekranie komputera. Jednym z tych regionów jest australijska Tasmania, z której trafiły do mnie dwie butelki, dzięki uprzejmości mojego serdecznego druha Wojtka, któremu z tego miejsca raz jeszcze przekazuję wielkie podziękowania. Pierwsza z nich posłużyła jako inspiracja do poniższych przemyśleń, drugą postanowiłem przechować przez kilka najbliższych lat.
Nim przejdziemy do naszego pinota pochodzącego z północnej części największej australijskiej wyspy, zacznę od krótkiego wyjaśnienia, dlaczego styl lub cena większości powstających poza Europą win skutecznie zniechęcają mnie do ich zakupu.
W mojej ocenie nowoświatowe winiarstwo w ogromnej swej większości w dalszym ciągu tkwi w stylistycznej pułapce wykształconej w minionych dekadach i w dużej mierze ukształtowanej przez znanych krytyków i branżowe magazyny. Masywne pełne soczystego owocu czerwienie, często wyposażone przez winiarza w równie intensywny dębowy szkielet, w swej monotonnej powtarzalności i przewidywalności po degustacji dziesiątek podobnych butelek wieją zwyczajnie nudą. Podobnie sprawa wygląda z nowoświatową bielą, wśród której łatwiej co prawda o powiew kwasowej świeżości i nieco bardziej łaskawe poziomy alkoholu, jednak marazmu wynikającego z winifikacji tych samych międzynarodowych odmian i w tym przypadku niestety nie unikniemy. Nim w komentarzach posypią się skądinąd słuszne głosy broniące ambitnych producentów pracujących na innych niż europejski kontynentach, zajmijmy się drugim z moich najpoważniejszych zarzutów, jakie stawiam nowoświatowym butelkom.
Zapewne większość z Was, podobnie jak ja, dysponuje ograniczonymi zasobami jakie może przeznaczyć na comiesięczne brnięcie coraz głębiej w swoją winiarską pasję. Cena – a właściwie jej relacja do jakości i złożoności wybieranych butelek – powinna więc odgrywać dla nas zasadniczą rolę. I tak się nieszczęśliwie składa, że znakomite flaszki pochodzące z winiarskich regionów obu Ameryk, Antypodów lub Afryki, które przechodzą moją stylistyczną selekcję przegrywają ceną ze swoimi europejskimi odpowiednikami. Jeśli mam do wyboru przedniej jakości rodański kupaż z Kalifornii utrzymany w stylistyce północnej części tego regionu lub o kilkadziesiąt procent tańszego rodowitego rodańczyka tej samej klasy to decyzja może być tylko jedna. Oczywiście w Stanach, RPA czy Argentynie różnice cenowe zazwyczaj się odwracają na korzyść lokalnych producentów wygrywających z droższymi europejskimi etykietami.
Dlaczego więc winiarska Tasmania powoduje u mnie szybsze bicie serca? Tę moją emocjonalną przypadłość postaram się wyjaśnić na bliższym nam przykładzie południa Anglii, z której warunki klimatyczne czynią europejski biegun winiarskiego zimna. Tym samym dla kontynentu australijskiego jest Tasmania, a właściwie tylko wschodnia część tej wyspy. Oba regiony łączy także podobne tempo rozwoju w minionej dekadzie, zbliżony areał nasadzeń winorośli, a także naturalne uwarunkowania do produkcji win musujących, powstających metodą klasyczną, do których zebrać trzeba surowiec o odpowiednio wysokiej kwasowości. Przykład Anglii doskonale obrazuje dodatkowo dostępność tamtejszych butelek, które mimo geograficznej bliskości traktowane są na sklepowych półkach jako rzadka ciekawostka. O możliwości zakupu w Polsce tasmańskich flaszek możemy jeszcze póki co chyba tylko fantazjować, bowiem zaledwie około 10% całkowitej produkcji wina na wyspie trafia na eksport. W tym porównaniu na korzyść Tasmanii przemawia jednak zdecydowanie niższa ilość opadów w okresie dojrzewania winnych gron, dzięki czemu wolne od chorób grzybiczych owoce mogą spędzić więcej czasu na krzewach i osiągnąć maksimum złożoności aromatycznej. Jeśli więc szukacie w winach iście szampańskiej kwasowości, ale przy zachowaniu pełnej dojrzałości owocu, Tasmania będzie wspaniałym kierunkiem do odbycia tej rzadkiej organoleptycznej przygody.
Mam nadzieję, że tym krótkim wstępem udało mi się rozbudzić w Was degustatorską żyłkę łowcy i wkrótce sami zapolujecie na ciekawe i trudno dostępne tasmańskie etykiety. Tymczasem przejdźmy do mojej zdobyczy, którą jest stuprocentowy pinot od Joego Holymana. Joe wraz z żoną Lou prowadzą swoją posiadłość w dolinie rzeki Tamar, pracując na zaledwie nieco ponad 7. hektarach winnic, z których część została nasadzona w 1986 roku. Joe, podobnie jak wielu innych zdolnych winemakerów nowego nurtu, wychodzi z założenia, że wino powstaje w winnicy i większość swej energii i czasu poświęca właśnie na doglądanie krzewów, aby dały owoce jak najlepszej jakości. Pracę w piwnicy opiera zaś na idei niskiej interwencji, czego doskonałym świadectwem jest poniższy pinot. Nie jest jednak ortodoksyjny w swym naturalistycznym podejściu i w trudnych, stanowiących niebezpieczeństwo dla zbiorów, rocznikach nie waha się stosować narzędzi charakterystycznych dla konwencjonalnej uprawy.
Lutruwita 2021 powstaje z gron zebranych z niewielkiej, 0,6 hektarowej parceli wspomnianych starych nasadzeń. Po spontanicznej fermentacji i grawitacyjnym klarowaniu, część (30%) wina leżakuje w nowym francuskim dębie o pojemności 500l przez okres 12-24 miesięcy. Na potrzeby niniejszego tekstu popełniłem na tej butelce dzieciobójstwo, a jej potencjał rozwoju i ewolucji oceniam na dalsze 10-12 lat.
(5+) Pinot Noir lutruwita 2021, Holyman’s Stoney Rise, Tamar Valley, Tasmania, Australia, 12%
Całość tej niesamowicie świeżej, pinotowej konstrukcji opiera się na filarach zbudowanych z czarnej wiśni oraz aronii, czerwonej porzeczki i morwy, dojrzałych czereśni oraz warzywnych, rabarbarowych elementów. Ten owocowy szkielet obudowany jest cedrem, wilgotną leśną ściółką, zbutwiałym drewnem i fiołkami kontrastującymi z tymi cięższymi w odbiorze aromatami. Całości dopełniają mięsne i skórzane niuanse wróżące owocną ewolucję w czasie, idącą w stronę intensywnego umami. Na podniebieniu grasuje wciąż wszechobecna młodzieńcza kwasowość, która dość szybko przenosi owocowość na tylną część podniebienia. Na ich miejscu pojawiają się dębowe i leśne nuty, a z nowości pojawia się masa cierpkiej wiśniowej pestki, kakao i lekko palonego kawowego ziarna. Z pozoru krótką paletę zamyka drobniutka, choć mocno zarysowana piaskowa tanina, która wraz z ciągle buszującą po ustach kwasowością po dłuższej chwili odsłaniają owocowo-ziemiste zakończenie. Znakomita, ale niestety zbyt młoda, aby pokazać w pełni swój potencjał butelka. Cena to 60 AUD (około 165 zł).
Łukasz Wiśniewski
Łukasz Wiśniewski — sommelier, edukator winiarski i przede wszystkim zapalony miłośnik wina. Zapytany o swoją ulubioną butelkę zawsze odpowie, że każda, byle była dobra i ciekawa. Właściciel i współautor poczytnego edukacyjnego profilu na Facebooku — "ABC wina" oraz organizator wielu degustacji i warsztatów winiarskich.