Za dziesięć minut trzynasta (II)
Czytaliście Ustawę o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi? Ja przeczytałem i jestem pod wrażeniem: lektura ta wywołała wiele refleksji i wspomnień, a także przypomniała sporo lektur, piosenek i filmów. Nie będę sknerusem i się z wami podzielę – druga część tekstu Łukasza Klesyka.
Nie zabrania się zabraniać!
Oryginał Ustawy zawierał kilka zabawnych zakazów, zaczynających się od słów:
Zabrania się sprzedaży, podawania i spożywania napojów alkoholowych:
Art. 14. 1. [1982]
4) w środkach i obiektach komunikacji krajowej
Czyli klient zagraniczny, z pociągu zmierzającego – dajmy na to – do Wiednia jest kulturalniejszy niż Polak i na pewno się nie nawali. Rzeczywistość, jak to rzeczywistość, szybko zareagowała na ten przepis, produkując pociągowych dżentelmenów wędrujących od przedziału do przedziału i sznapsbarytonem zachwalających „pywo jasne, pywo jasne”. Dżentelmeni owi ostatnio zniknęli, gdyż wedle nowej wersji Ustawy można w pociągu krajowym wypić piwo (albo napoje do 4,5%), choć tylko w Warsie (czyli przeważnie na stojaka, bo miejsca nie ma), a w międzynarodowym – oprócz Warsu również w wagonach sypialnych i z miejscami do leżenia. Ciekawostką jest, że w owych nadgniłych moralnie internacjonalistycznych składach można też żłopać napoje powyżej 4,5%, ale tylko przy stolikach (a co będzie, jak wstanę z kieliszkiem wina i podejdę do okna, aby obejrzeć mijane stado owiec?), a nawet powyżej 18%, ale tylko do posiłków – co jest przepięknym powrotem do PRL-owskiej instytucji „obowiązkowej konsumpcji”, często realizowanej w ten sposób, że w ladzie chłodniczej danej knajpy spoczywała jakaś przechodnia sałatka, wydawana w razie potrzeby ludziom, którzy chcieli walnąć setę i wyjść – który to gadżet po walnięciu sety był zwracany pani bufetowej w stanie nienaruszonym i z ucałowaniem rączek.
14. 2. [1982]
zawierających więcej niż 18% alkoholu (z wyjątkiem koniaków i likierów) w kawiarniach i cukierniach.
Logiczne. Koniakiem się, brachu, nie natrąbisz. Choćby dlatego, że drogi, a kac po nim okrutny.
14. 1. 5) [1982]
w lokalach gastronomicznych i innych miejscach sprzedaży w godzinach od 6 do 13.
To najsłynniejszy zakaz, unieśmiertelniony w piosence Irka Dudka, czyli Shakin’a Dudiego Za dziesięć minut trzynasta.
Kolejka jak zwykle ustawiła się
Wszyscy tu mnie znają, ja ich też
Odliczoną forsę lekko w ręku mnę
Przede mną trzydziestu, nie jest źle
– głosi jej pierwsza zwrotka. Generalnie (wyjaśnienie dla młodych) chodziło o to, by w pracy nie chlała pierwsza zmiana – a więc nie tylko fabryki, lecz także sklepy, urzędy, biura, warsztaty rzemieślnicze i szkoły (jeśli myślicie, że ówcześni nauczyciele nie miewali problemów z prowadzeniem lekcji „z przyczyn technicznych”, to jesteście w błędzie).
Alkohol rzecz jasna można było do zakładu pracy wnieść, ale zabraniał tego kolejny przepis:
16. 1. [1982, 2023]
Zabrania się wnoszenia napojów alkoholowych na teren zakładów pracy.
Jako uczeń liceum zawodowego Fabryki Maszyn Wiertniczych i Górniczych „Glinik” w Gorlicach, byłem też w późnych latach 80. praktykantem owej fabryki. Stąd wiem, że próby przemytu alko przez bramę podejmowali tylko kompletni nowicjusze – straż przemysłowa miała nosa i po rewizji teczek flaszki konfiskowała. Zaawansowani wchodzili „czyści”, przebierali się w robocze ciuchy, a w trakcie pracy wyskakiwali na chwilę przez dobrze zamaskowaną tajną dziurę, podejmowali ukrytą gdzieś za murem butelkę i wracali; ci zaś z drugiej zmiany po prostu wpadali do sklepu. Zdradzenie „młodemu kotu” miejsca występowania dziury to była dla niego nobilitacja – pewnego dnia i na mnie ta łaska spłynęła. Okazało się, że dziura (jedna z wielu) jest dokładnie naprzeciw mojej szkoły – zatkana była idealnie dopasowanym kawałkiem żelbetowego muru, co z zewnątrz wyglądało jak niewinne pęknięcie.
18. 2 [1982]
Nie wydaje się zezwolenia na prowadzenie sprzedaży napojów alkoholowych w pobliżu szkół
– czytamy w oryginalnej wersji ustawy. Nie bardzo wiadomo, co znaczy „w pobliżu”, ale to jeszcze nic. Od pewnego czasu całego tego ustępu (zawierającego też analogiczne zakazy dotyczące wielu miejsc, m.in. kościołów i akademików) w ogóle nie ma. Nie znaczy to jednak, że wszystko wolno. Przeciwnie. Reguluje to art. 12.3 obecnej wersji, lecz dalibóg należałoby go oznaczyć jako paragraf 22. Zapis brzmi: „Rada gminy ustala, w drodze uchwały, zasady usytuowania na terenie gminy miejsc sprzedaży i podawania napojów alkoholowych”. Czyli de facto musi ustalić minimalne odległości punktu sprzedaży alkoholu od miejsc wymienionych w starej wersji. Nie ma do tego żadnych wytycznych, ale – uwaga! – jeśli radni uchwalą, że wystarczy np. 10, 20 czy nawet 50 metrów, zaraz przyczepia się do tej uchwały wojewoda, PARPA albo miejscowa prokuratura i zaskarża ją do sądu, sąd zaś nieodmiennie uznaje ją za nieważną. Za „granicę przyzwoitości” uważa się 100 m, choć nigdzie nie jest to napisane. Wszystko oczywiście dla naszego dobra i dla dobra naszych dzieci. Widziałem raz w Pradze przyklejoną do pięknego gotyckiego kościoła hospodę i parasol Pilsnera Urquella dosłownie oparty o jego ścianę – i nijakiej demoralizacji tam nie było. Ale cóż, pewnie się nie znam.
Halsem, mości panowie!
Art. 131 3. [2023]
Zabrania się reklamy, promocji produktów i usług, których nazwa, znak towarowy, kształt graficzny lub opakowanie wykorzystuje podobieństwo lub jest tożsame z oznaczeniem napoju alkoholowego lub innym symbolem obiektywnie odnoszącym się do napoju alkoholowego.
To uszczelnienie poczynione zostało w latach 90., po aferach z wódkami Soplica i Bols. Pierwsza z nich wybuchła po emisji telewizyjnego spotu WTK Soplica, rzekomo reklamującego firmę Wypoczynkowa Turystyka Konna – w skrócie WTK (czytaj: wu-te-ka) Soplica z Nowęcina koło Łeby. Na filmie młode wilki (tak, tak, to ten sam okres historyczny i sznyt) galopowały na koniach z rozwianymi grzywami, a masujący plecy baryton mruczał z offu: „WTK Soplica. Szaleńcza jazda! Gnasz do utraty tchu… Wypełnia cię euforia… Wszystko zostaje w tyle… To wolność!”.
Drugą kultową tego typu reklamą była Łódka Bols (2000 r.). Tu z kolei mieliśmy jacht i „Wyzwanie dla najlepszych. Mroźny smak prawdziwej przygody, która łączy na zawsze”. Ów przejaw geniuszu unieśmiertelnił Krzysztof Daukszewicz, który na płycie Nadwyobraźnia (2000) zamieścił utwór pod tym samym tytułem. Kawałek jest tak świetny i pełen cienkich żeglarskich aluzji, że muszę go zacytować w całości:
Chciałem gdzieś popłynąć znów,
coś zaliczyć z dobrym skutkiem.
Więc do kumpli dzwonię i
mówię, że mam chęć na łódkę.
Wpadło czterech z pięciu, bo
życie czasem podłe bywa
i piątemu żona dziś
zabroniła z nami pływać.
Ale reszta prężąc tors,
wsiadła do tej Łódki Bols.
Lecz jak pech, no to pech!
Popływaliśmy niedługo
i przyjaciel mówi, że
trzeba przesiąść się na drugą.
Ale każdy przecież wie,
z tych, co znają się na sporcie,
że gdy pierwsza pływa, to
druga chłodna stoi w porcie.
A więc znowu prężąc tors,
wsiedliśmy do Łódki Bols!
Lecz jak pech, no to pech!
Czas nam błyskawicznie zleciał.
I tę drugą trafił szlag,
więc ktoś krzyknął:
„A gdzie trzecia?”.
Słowa te zabrzmiały nam
jak wykładnia, jak wyrocznia,
lecz niestety, pech to pech
– już zamknięta była stocznia.
A więc wyprężając tors,
poszlim szukać Łódki Bols!
Lecz jak każdy z nas tu wie,
z tych, co mają tęgą głowę,
że otwarte zawsze są
jakieś stocznie remontowe.
No i właśnie w jednej z nich,
ponoć zakłóciłem spokój
i na całą długą noc
mnie zamknęli w suchym doku…
Rano miałem taki łeb,
że mnie aż bolała głowa,
więc przyrzekłem:
„Rzucam Bols!
Moją łódką będzie Luksusowa!”.
No a kumple prężąc tors,
popłynęli łódką Bols.
No to idziemy!
Art. 40. 1. [1982, 2023]
Osoby w stanie nietrzeźwości, które zachowaniem swoim dają powód do zgorszenia w miejscu publicznym lub w zakładzie pracy, znajdują się w okolicznościach zagrażających ich życiu lub zdrowiu albo zagrażają życiu lub zdrowiu innych osób, mogą zostać doprowadzone do izby wytrzeźwień.
40. 2. [1982]
W razie braku izby wytrzeźwień osoby takie mogą być doprowadzone do jednostki Milicji Obywatelskiej.
40. 3. [2023]
Jednostka samorządu terytorialnego może zlecić wykonywanie zadań izby wytrzeźwień innej placówce lub utworzyć taką placówkę, zwaną dalej „placówką”.
Przeczytawszy to ostatnie, nabrałem ochoty do (dyplomatycznych) żartów: – Czy zastałem szanownego małżonka pani? – Niestety, jest na placówce. Albo: – Tak, ale jeszcze śpi. Jest bardzo zmęczony, wczoraj dopiero wrócił z placówki.
A tak w ogóle, to przypomniało mi się, że oprócz dwóch wersji wydarzeń opisanych w paragrafie 1 i 2 artykułu 40, była możliwa jeszcze trzecia – przynajmniej na posterunku MO w Gorlicach. W mieście izby wytrzeźwień nie było, więc delikwentów transportowano do Nowego Sącza. Czasami, gdy podopieczny okazywał agresję, a ciepła aura sprzyjała, wywożono go na jakiś górski wygwizdów, np. na Magurę Małastowską i tam porzucano. Przeważnie był wieczór i nic nie jeździło. Kiedy wracając na piechotę do Gorlic, taki dżentelmen przebył 20 km po górach, był trzeźwy jak ogórek i potulny jak jagnię. Po takiej niezapomnianej sportowej kuracji wielu ograniczało picie lub nawet rezygnowało z niego na zawsze.
Izby wytrzeźwień to żywe skamieliny z epoki PRL-u. Wciąż są, choć samorządy chętnie się ich pozbywają ze względu na wysokie koszty utrzymania, których nie rekompensują (też dość wysokie) opłaty za pobyt, co roku urzędowo waloryzowane. W tej chwili maksymalna możliwa opłata za dobę w „żłobku” to 393 złote i jeden grosz – zapewne na szczęście.
Łukasz Klesyk
Pierwsza część tekstu znajduje się tutaj.
Łukasz Klesyk – krytyk alkoholi mocnych, publicysta kulinarny i alkoholowy, redaktor nie tylko kulinarny i alkoholowy. Sekretarz redakcji magazynu winiarskiego „Trybuszon”, były redaktor przewodnika Gault & Millau Polska, miesięcznika „Kuchnia”, „Magazynu Wino” i kwartalnika „Ferment”. Autor książek: "Między wódką a zakąską" – o polskich wódkach czystych i łączeniu ich z potrawami (wraz z szefem kuchni Aleksandrem Baronem) i "Oko ryby" – o rybakach helskich i rybach bałtyckich (wraz z fotografikiem Tomkiem Sikorą), a także kilkuset artykułów o niemal wszystkim, co zawiera procenty i da się wypić. (fot. Joanna Kalisz-Dziki)