Vinisfera

Rok 1874 w Beaujolais i kanał historyczny w Bordeaux

Kilkanaście lat temu zapowiadało się, że wielkie wygra z małym. Przekonanie, że decydujące o sprzedaży wina rynki, amerykański zwłaszcza, forsują uproszczenie etykiet i ogólne odejście od magii nazw poszczególnych parceli – nikomu nieznanych i komplikujących zrozumienie, skąd jest wino i o co w ogóle chodzi – zaczęło mieć wpływ na legislatorów. Na etykietkach podstawowych, regionalnych burgundów pozwolono na przykład dodawać nazwy odmiany, z której pochodzą, czyli pinot noir i chardonnay; wymyślano nowe, ogólne kategorie typu „Langwedocja” i można było sądzić, że za tym „rozjaśnieniem” etykiet pójdzie też produkcja wina i że coraz chętniej będzie się pomijać odrębności parcel na rzecz win kupażowanych z różnych winnic. Choćby i świetnych, lecz „mieszanych”, przynajmniej do pewnego poziomu. Co – istniała poważna obawa – jeszcze bardziej ujednolici smak win.
Tymczasem stało się odwrotnie. Zagrożone pojęcia single vineyard i cru wzmocniły się w ostatnich latach niepomiernie i dzisiaj to one wyznaczają trend, ceny (oczywiście) i pożądania. Na szczęście sprawa tego renesansu nie ogranicza się do szczytu piramidy czyli do tego, co w danym regionie ma być najlepsze. Pojedyncze parcele stały się też istotnym punktem odniesienia dla win ze średniej półki i dla regionów, które z tego punktu widzenia nie były rozpoznawane nawet przez wytrawnych znawców.
Przykładem może być region Beaujolais, którego dziesięć crus (typu Fleurie, Morgon, Chiroubles itd.), zwanych tak zbyt szczodrze (bo de facto chodzi o odrębne apelacje, a nie o crus), skrywa wiele odmiennych siedlisk noszących odrębne nazwy. Co ciekawe, zostały one sklasyfikowane już w roku 1874 i podzielone na klasy od pierwszej do czwartej. Konia z rzędem takiemu konsumentowi, a nawet krytykowi winiarskiemu, który wie, jak jest różnica między klimatem Combaty a Voujon wewnątrz apelacji Brouilly, a nawet temu, kto słyszał o tych nazwach. Teraz powoli zaczynają one znowu coś znaczyć. Jest to wiedza szczegółowa, lecz nie do zlekceważenia, jeśli chcemy kupić wino do szybkiego wypicia albo do picia po latach; w obrębie tej samej apelacji poszczególne klimaty dają zupełnie inne butelki.

(fot. beaujolais.com)

Klasyfikacja z 1874 roku wymaga oczywiście rewizji; niektóre parcele z klasy pierwszej do dzisiaj są uznawane za najlepsze, inne mają gorszą opinię. W każdym razie już się nauczyłem, że jak kupuję, dajmy na to, Morgon Corcelletes, to warto je otworzyć wcześniej niż Morgon Grand Cras, a jeśli chcę mieć najlepsze, długowieczne fleurie, to warto zwrócić uwagę na klimat La Chappelle de Bois.
I tak jest mniej więcej dookoła. Pomyślmy o Szampanii i fali nowych producentów zorientowanych  na pojedyncze parcele. Czy o zmianach w regulaminie apelacji Rioja, która pięć lat temu stworzyła kategorię Viñedo Singular. Kolejnych przykładów można by mnożyć jeszcze długo.
No dobrze, ktoś powie (i wiem kto), toż ten trend nigdy nie zniknął; pomyśl, chłopie, o winach garażowych na Prawym Brzegu w Bordeaux, czyli w bastionie niepojedynczości. Czyż tamte wina nie miały przeciwstawić się tradycji Bordeaux właśnie na poziomie pojedynczych parcel? Zerwać z winami pochodzącymi ze stu czy nawet piętnastu hektarów zusammen?
Otóż nie. Podstawą bytową win garażowych była przemiana technologiczna, to znaczy przemiana sposobu winifikacji tak, by wina zmieniły typowy dla Bordeaux charakter – mówiąc w skrócie – z bardziej ascetycznego na bardziej hedonistyczny. W tym sensie wina te były raczej przeciwieństwem dzisiejszej miłości do cru, gdyż miały likwidować, a nie wzmacniać przewagę między poszczególnymi siedliskami w Saint-Emilion. Michel Rolland, który w tego rodzaju winifikacji się wyspecjalizował, mówił przecież: dobre wino da się robić wszędzie. Może z wyjątkiem Arktyki. Nie precyzując, co to znaczy dobre. W każdym razie większość owych win garażowych pochodziła ze słabszych gleb; dzięki ekstrakcji, fermentacji w beczce nowej i starzeniu w kolejnej nowej beczce, wina miały stać się atrakcyjne i powabne. Dzisiaj, jak przyznaje mityczny ojciec założyciel, Jean-Luc Thunevin, właściciel pierwszej posiadłości garażowej Château Valandraud, „dzisiaj pojęcie „wino garażowe” stało się pejoratywne”.
Dodajmy, że nie tylko z powodu wielkiego powrotu do „terroir”, do pojedynczych parcel. Także, a może przede wszystkim, z powodu odoru luksusu, który winom garażowym towarzyszył i który odstręczał co biedniejszych, czyli bardziej zakochanych w demokracji winomanów.  
Na usprawiedliwienie garażowców trzeba powiedzieć, że ich pierwsza pionierska fala (Francuzi mówią:„kanał historyczny”) była reakcją biedoty winiarskiej na winiarskich bogaczy od grand cru classé i jako tako ma sporo wspólnego z dzisiejszą falą młodych winiarzy, zaczynających od zera i nieraz osiągających duże sukcesy. Jean-Luc Thunevin i jego pierwsi naśladowcy nie mieli pieniędzy. Jak mówi Thunevin, na początku „wino garażowe to było to, że ktoś, kto nie miał szmalu, miał kawałek winnicy i wypruwał żyły, żeby wyciągnąć z niej jak najlepsze wino”. To znaczy pracuje w winnicy jak jubiler, nie śpi, nie je, wszystko dla wina. Dopiero później, gdy pierwsza fala wspięła się na szczyty popularności, przyszła druga fala, tym razem uruchomiona przez bogatych właścicieli winnic i ładujących miliony w nowe technologie i tysiące w dodatkowe butelki dla Parkera.
Część win garażowych ustatkowała się, weszła do krwiobiegu bordoskiego, Château Valandraud został mianowany grand cru classé i dostał się do oficjalnej elity. Inni garażowce przepadli i pies z kulawą nogą nimi się nie interesuje, jeśli jeszcze w ogóle istnieją.
A sama mityczna nazwa pochodzić ma stąd (jak to w micie jest wiele wersji), że do Jean-Luc Thunevina wpadła z wizytą właścicielka milionerka Ch. Smith-Haut Lafite i wykrzyknęła w zdumieniu na widok piwniczki o wymiarze paru metrów kwadratowych: „Ależ Jean-Luc, ty robisz wino w garażu!”.
O winach tych mówiono też „wina salonowe”, bo kilku pierwszych producentów, nie mając wyjścia, trzymało beczki z winem w największym pokoju swoich mieszkań. No ale później to określenie stało się dosłowne, i wina salonowe trafiły na prawdziwe salony.
Beaujolais wciąż w salonach się nie pokazują, a ja swój tekst piszę w pokoiku trzy metry na trzy. (No bez narzekania, mam też salon, w którym zmieściłoby się parę beczek).

Marek Bieńczyk

Marek Bieńczyk - pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy "Kronik wina"; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski "Wina Europy". Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT