Vinisfera

Château w Nowym Jorku

„O Woody Allenie pisałem nieraz, bo go lubię. Co gorzej, lubię to, co o nim w związku z winem napisałem. Tak się do niego przywiązałem, że nie przeszkadzają mi jego słabsze filmy. Nawet gdyby jego bohaterowie pili wina półsłodkie, albo przebeczkowanego merlota z Doliny Casablanca, nic by mi nie przeszkadzało” – kolejny felieton Marka Bieńczyka.

Jest ciągle śmiesznie, chwilami ciągle dobrze, lecz ogólnie rzecz biorąc idziemy jednak w dół. Był Château Haut-Brion, jest Château Meyney. Były „Manhattan” i „Annie Hall”, jest „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”. Były arcydzieła, jest przyjemna komedyjka. Oczywiście poniżej pewnego poziomu nie schodzimy. Jeśli chodzi o dowcipy, grę aktorów i nostalgiczny nastrój. Również w przypadku win. Było bordeaux i bordeaux pozostało. Kiedyś premier grand cru classé, teraz przyzwoite saint-estephe równe wielu bardzo dobrym cru bourgeois.
Nazw padło już tyle, że bez trudu rozpoznają Państwo bohatera tej kroniki. O Woody Allenie pisałem nieraz, bo go lubię. Co gorzej, lubię to, co o nim w związku z winem napisałem. Tak się do niego przywiązałem, że nie przeszkadzają mi jego słabsze filmy. Nawet gdyby jego bohaterowie pili wina półsłodkie, albo przebeczkowanego merlota z Doliny Casablanca, nic by mi nie przeszkadzało.

Woody Allen w filmie „Manhattan
 

No, ale piją lepiej. Château Meyney w ostatnim filmie to, jak mawiają w pismach lifestylowych, zacne wino. Nie tak zacne jak Haut-Brion plasowany w dawnych filmach Allena, na przykład w „Melinda kontra Melinda”, lecz trzyma klasę. Oczywiście może smucić, że produkt ulokowała w „Deszczowym dniu w Nowym Jorku” posiadłość spoza bordoskiej ekstraklasy, lecz wiemy przecież, że gwiazda Allena przygasa; zresztą powiedzmy szczerze: takie wino jaki bohater.
Bohaterem sceny z Château Meyney nie jest bowiem nowojorski intelektualista grany przez Woody Allena, umiejący postawić  premier grand cru classé nad Opus One czy inne kalifornijskie tuzy, lecz aktor żigolak, niesłychanie popularny wśród żeńskiej publiczności, nad wyraz przystojna sława ekranów. Właśnie przygruchał młodą studentkę, początkującą dziennikarkę z prowincji i będą spożywali kolację w dobrej nowojorskiej restauracji. Wszystko pięknie się rozwija, dania wyglądają na całkiem, pardon, zacne, butelka stoi i się opróżnia (wytężałem w kinie wzrok, by odczytać etykietkę, wyglądała na bordoską, tyle tylko mogłem dostrzec). I wtedy, uwaga, i wtedy, to znaczy po jakimś trzecim kieliszku, wydarza się ten cud. Młoda konsumentka, której wino poszło nieco do głowy, wygłasza monolog składający się niemal wyłącznie z przymiotników na jej własny temat. Jedno za drugim padają określenia, wyrażające stan, w jakim rzeczona pani znajduje się po zasmakowaniu pewnej ilości wina. Wszystkie są trafne i wszystkie opowiadają o wyzwoleniu młodej osoby z gorsetu ciasnych przyzwyczajeń.
Monolog jest fenomenalny i fenomenalnie zagrany przez Elle Fanning. Wydaje się przez chwilę, że młoda dziennikarka wymieni wszystkie najciekawsze przymiotniki charakteryzujące osobowość, której wino robi dobrze. Dawno, może nigdy nie widziałem sceny dla wina tak korzystnej, wino tak pięknie i zarazem prześmieszne ubierającej w słowa. Na koniec, po przemowie, panna pyta: a jak się nazywa ta cudowna butelka? Jestem jej wdzięczny za to pytanie; goście, których zapraszam do domu, nawet nie pytają.
Château Meyney zatem. Przestałem wytężać przed ekranem wzrok, odprężyłem się, a nawet uśmiechnąłem. Do własnych wspomnień. Ileż to razy kupowałem to wino w czasach, gdy leciałem na Bordeaux, a na wina klasyfikowane brakowało kasy. Niektóre butelki miałem za wielką gratkę, taki rocznik 2003, okrzyczany przez Parkera i, jak się okazało po czasie, raczej dziadowski… ale nie w Saint-Estèphe (w gorących rocznikach tutejsze gleby lepiej przechowują wodę niż w innych apelacjach Lewego Brzegu) i nie w Château Meyney. Wino było zawsze polecane przez przewodniki francuskie jako plan B; porządna winifikacja (właścielem jest Cordier, w którego portfolio są także wina klasyfikowane), winnice w jednym bloku, w tym parcelka bodaj najstarszych w apelacji krzewów, niemal trzy metry gliny w warstwie najwyższej, jak w Petrusie – co świetnie sprzyja merlotowi.
Mój problem z Meyney jest taki, że tak mało go piłem i nic nie pamiętam z jego smaków: niemal wszystkie butelki rozdałem, albo zaniosłem na jakieś przyjęcia. Mam tylko nadzieję, że po jego wypiciu obdarowywani inaczej spojrzeli na siebie. Uwolnili na swój temat nieoczekiwane przymiotniki – bo czyż nie po to (między innymi) jest wino? 

Marek Bieńczyk

Marek Bieńczyk – pisze o winach od 20 lat. Wydał dwa tomy „Kronik wina”; wraz z Wojciechem Bońkowskim stworzył pierwszy polski przewodnik winiarski „Wina Europy”. Prozaik, tłumacz, historyk literatury. W roku 2012 otrzymał Nagrodę Literacką Nike.





Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Vinisfera
Przewiń do góry

Jeżeli chcesz skorzystać z naszej strony musisz mieć powyżej 18 lat.

Czy jesteś osobą pełnoletnią ?

 

ABY WEJŚĆ NA STORNĘ

MUSISZ MIEĆUKOŃCZONE

18 LAT